Przeczytałem ten list na głos żonie i powiedziałem:
— Tajemnica? Na Boga — przed kim? Byliśmy wtedy Federalistami Zjednoczonego Świata. Nie wiem, kim jesteśmy teraz. Chyba telefoniarzami, bo bardzo dużo telefonujemy po nocach, w każdym razie ja.
W parę tygodni po rozmowie telefonicznej z moim starym frontowym towarzyszem Bernardem V. O’Hare rzeczywiście pojechałem do niego z wizytą. Musiało to być w roku 1964 albo coś koło tego — wiem, że był to ostatni rok Wystawy Światowej w Nowym Jorku. Eheu! jugaces labuntur anni. Nasyfam się Yon Yonson. Pewien młody człowiek rodem z Ankary.
Wziąłem ze sobą dwie dziewczynki, moją córkę Nanny i jej najlepszą przyjaciółkę Alison Mitchell. Nigdy dotychczas nie wyjeżdżały poza półwysep Cod. Kiedy zobaczyliśmy rzekę, musieliśmy stanąć, tak żeby mogły postać nad brzegiem i pomyśleć nad nią przez chwilę. Nigdy jeszcze nie widziały wody w takiej długiej, wąskiej i niesionej postaci. Była to rzeka Hudson. Pływały w niej karpie wielkie jak atomowe łodzie podwodne.
Widzieliśmy też wodospady: potoki skaczące z urwistych skał w dolinę rzeki Delaware. Była masa rzeczy do oglądania i często przystawaliśmy — a potem trzeba było jechać dalej, zawsze trzeba było jechać dalej. Dziewczynki ubrane były w białe odświętne sukienki i czarne pantofelki, tak żeby obcy ludzie od razu wiedzieli, jakie to miłe dzieci.
— Trzeba jechać dalej, dziewczynki — mówiłem. I jechaliśmy dalej.
Potem zaszło słońce, zjedliśmy kolację we włoskiej restauracji i wreszcie zapukałem do frontowych drzwi pięknego kamiennego domu Bernarda V. O’Hare. W dłoni ściskałem butelkę irlandzkiej whisky, jak dzwonek, którym wzywają na wieczerzę.
Poznałem jego uroczą żonę, Mary, której dedykuję tę książkę. Dedykuję ją również Gerhardowi Miillerowi, taksówkarzowi z Drezna. Mary O’Hare jest dyplomowaną pielęgniarką — trudno o bardziej odpowiedni dla kobiety zawód.
Mary wyraziła podziw dla dwóch dziewczynek, które przyprowadziłem, i wysłała je razem ze swoimi dziećmi na górę, gdzie miały bawić się i oglądać telewizję. Dopiero kiedy dzieci już sobie poszły, odczułem, że nie przypadłem Mary do gustu albo ja, albo coś związanego z tym wieczorem. Była uprzejma, ale bardzo sztywna.
— Macie miły, przytulny dom — powiedziałam i było to zgodne e prawdą.
— Przygotowałam miejsce, gdzie będziecie mogli spokojnie porozmawiać — oznajmiła.
— Doskonale — powiedziałem i wyobraziłem sobie dwa kryte skórą fotele koło kominka, w pokoju z boazerią, gdzie dwaj starzy żołnierze będą mogli wypić i porozmawiać. Tymczasem Mary zaprowadziła nas do kuchni. Przystawiła dwa twarde krzesła do kuchennego stołu z białym, porcelanowym blatem, który raził oczy, odbijając światło dwustuwatowej żarówki nad głową. Mary przygotowała salę operacyjną. Postawiła tylko jedną szklankę dla mnie, wyjaśniając, że O’Hare nie może pić wysokoprocentowych napojów od czasu wojny.
Usiedliśmy. O’Hare czuł się głupio, ale nie chciał powiedzieć, o co chodzi. Nie miałem pojęcia, czym mogłem tak zrazić Mary. Byłem przykładnym ojcem rodziny. Nie byłem pijakiem. Nie zrobiłem jej mężowi żadnego świństwa na wojnie.
Nalała sobie Coca-Coli, hałasując strasznie naczyniem z lodem w stalowym zlewie. Potem znikła w innej części domu, ale nadal dawała o sobie znać. Chodziła po mieszkaniu, trzaskała drzwiami, a nawet przesuwała meble, żeby wyładować zły humor.
Spytałem O’Hare’a, co takiego powiedziałem lub zrobiłem, że ona tak się zachowuje.
— Wszystko w porządku — uspokoił mnie. — Nie przejmuj się tym. Tu nie chodzi o ciebie.
Było to bardzo miłe z jego strony. Oczywiście kłamał. Chodziło jak najbardziej o mnie.
Tak więc próbowaliśmy wspominać wojnę nie zwracając uwagi na Mary. Wypiłem parę szklaneczek przyniesionego przez siebie alkoholu. Od czasu do czasu chichotaliśmy i uśmiechaliśmy się, że to niby przypominamy sobie historię z wojny, ale żaden z nas nie potrafił przypomnieć sobie nic naprawdę dobrego. O’Hare pamiętał faceta, który trafił w Dreźnie, jeszcze przed bombardowaniem, do piwnicy pełnej wina i musieliśmy odwieźć go do domu na taczkach. Nie była to rzecz, o której warto by pisać książkę. Ja pamiętałem dwóch rosyjskich żołnierzy, którzy palili ogromne papierosy skręcone w kawałkach gazet.
To było wszystko, co się tyczy wspomnień, a Mary nadal hałasowała. Wreszcie znowu przyszła do kuchni po Coca-Colę. Wyjęła z lodówki nowe naczynie z lodem i wrzuciła je z łoskotem do zlewu, mimo że było jeszcze dość lodu na stole.
Potem odwróciła się w moją stronę, żeby mi pokazać, jak bardzo jest zła i że jest zła na mnie. Mówiła sama do siebie, tak więc to, co powiedziała, stanowiło tylko fragment dłuższego monologu.
— Byliście wtedy jeszcze dziećmi! — powiedziała.
— Słucham? — spytałem.
— Na wojnie byliście jeszcze dziećmi — jak te na górze!
Kiwnąłem głową, że to prawda. Rzeczywiście, byliśmy wtedy naiwnymi dziewicami, wyrastającymi zaledwie z dziecinnych lat.
— Ale tego pan nie napisze, prawda? To nie było pytanie. To było oskarżenie.
— Ja… nie wiem jeszcze — wyjąkałem.
— Ale ja wiem — powiedziała Mary. — Będziecie udawać, że byliście mężczyznami, a nie dziećmi, i w filmie będą was grali Frank Sinatra i John Wayne albo któryś z tych wspaniałych, zakochanych w wojnie obleśnych staruchów. I wojna będzie wyglądać tak cudownie, że zapragniemy nowych wojen. A walczyć będą dzieci, jak te na górze.
I wtedy zrozumiałem. Ona była zła na wojnę. Nie chciała, żeby jej dzieci czy dzieci innych ludzi ginęły na wojnie. I uważała, że książki i filmy mają swój udział w zachęcaniu do wojny.
Podniosłem więc prawą rękę i złożyłem jej obietnicę: — Mary — powiedziałem. — Nie sądzę, aby kiedykolwiek udało mi się skończyć tę książkę. Napisałem już chyba z pięć tysięcy stron i wszystko wyrzuciłem. Jeżeli jednak kiedykolwiek ją skończę, to daję ci słowo honoru, że nie będzie w niej roli dla Franka Sinatry ani Johna Wayne’a. Wiesz, co ci powiem? Dam jej tytuł Krucjata dziecięca.
Od tej chwili byliśmy przyjaciółmi.
O’Hare i ja zrezygnowaliśmy ze wspomnień, przeszliśmy do bawialni i rozmawialiśmy o innych sprawach. Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś o prawdziwej krucjacie dziecięcej, więc O’Hare znalazł odpowiedni ustęp w książce Charlesa Mackaya pod tytułem Niezwykłość pewnych powszechnych iluzji i szaleństwo tlumów, którą miał w swojej bibliotece. Książka była po raz pierwszy wydana w Londynie w roku 1841.
Mackay był nie najlepszego zdania o wszystkich wyprawach krzyżowych. Krucjatę dziecięcą uważał za nieco tylko podlejszą od dziesięciu krucjat dla dorosłych. O’Hare odczytał na głos następujący piękny fragment:
„Historia zapewnia nas solennie, iż krzyżowcy byli ludźmi ciemnymi i dzikimi, iż kierowała nimi bezmierna bigoteria, a drogę ich znaczyły krew i łzy. Autorzy romansów zaś rozwodzą się nad ich pobożnością i męstwem, przedstawiając w najjaskrawszych, rozpalających wyobraźnię barwach ich cnoty i wielkoduszność, honor, jakim okryli się na wieki, i wielkie usługi, jakie oddali chrześcijaństwu.”