Billy poznał go w roku 1964. Jechał właśnie swoim Cadillakiem jakąś boczną ulicą, kiedy stwierdził, że drogę blokuje mu kilkunastu chłopców na rowerach. Odbywało się tu zebranie. Przemawiał do chłopców jakiś brodaty jegomość. Był tchórzliwy i niebezpieczny i najwyraźniej znał swój fach. Trout miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata. Mówił chłopakom, żeby wzięli dupy w troki i zaczęli zbierać prenumeraty na ten pieprzony dodatek niedzielny. Powiedział, że ten, kto w ciągu najbliższych dwóch miesięcy pozyska największą ilość prenumeratorów, otrzyma w nagrodę tygodniowy pobyt dla siebie i dla rodziców na pieprzonej wyspie pod nazwą Winnica Marty.
I tak dalej.
Jeden z roznosicieli był właściwie roznosicielką. Dziewczyna słuchała tego z płonącymi uszami.
Billy doskonale znał paranoidalne oblicze Trouta z okładek wielu książek, ale spotkawszy go nagle na ulicy rodzinnego miasta, nie mógł sobie uprzytomnić, skąd zna tę twarz. Pomyślał, że może widywał tego pomylonego proroka gdzieś w Dreźnie. Trout z wyglądu niewątpliwie pasował na jeńca wojennego.
I wtedy roznosicielka gazet podniosła dwa palce.
— Panie Trout — spytała — czy jeśli wygram, będę mogła zabrać też siostrę?
— Gówno — odpowiedział Kilgore Trout. — Myślisz, że pieniądze rosną na drzewach?
Nawiasem mówiąc, Trout napisał książkę o drzewie dolarowym. Zamiast liści rosły na nim dwudziestodolarowe banknoty. Kwitło obligacjami pożyczki państwowej, a owocowało diamentami. Do drzewa ściągali ludzie, którzy zabijali się pod nim nawzajem, dostarczając w ten sposób doskonałego nawozu.
Zdarza się.
Billy Pilgrim zaparkował swego Cadillaka i czekał na koniec zebrania. Wreszcie wszyscy się rozjechali i został tylko jeden chłopiec, z którym Trout musiał jeszcze porozmawiać. Chłopiec chciał zrezygnować z pracy, ponieważ wymagała zbyt dużo czasu i wysiłku, wynagrodzenie zaś było bardzo mizerne. Godziło to bezpośrednio w Trouta, który musiałby doręczać gazety za chłopca, dopóki nie znajdzie na jego miejsce innego frajera.
— Co ty sobie myślisz? — zwrócił się Trout do chłopca karcąco. — Odstawiasz tu jakieś niemrawe cudo?
Niemrawe cudo to również był tytuł jednej z książek Trouta. Jej bohaterem był robot, który miał cuchnący oddech i który zdobył powszechną sympatię po wyleczeniu tej dolegliwości. Jednak najciekawsze w tej powieści, napisanej jeszcze w roku 1932, było to, że przepowiadała powszechne użycie napalmu do palenia ludzi.
Zrzucano go z samolotów i używano do tego celu robotów, jako że nie miały sumienia ani układów elektrycznych, które pozwoliłyby im wczuć się w sytuację palonych ludzi.
Główny robot Trouta wyglądał jak człowiek, umiał mówić, tańczyć i tak dalej, mógł nawet podrywać dziewczęta. I nikt nie miał do niego pretensji o to, że polewa ludzi napalmem. Unikano go tylko z powodu cuchnącego oddechu. Potem wyleczył się z tego i był znowu przez wszystkich mile widziany.
Trout nie przekonał chłopca, który chciał zrezygnować z pracy. Powołał się na wszystkich milionerów, zaczynających w młodości od roznoszenia gazet, ale chłopiec odpowiedział:
— Założę się, że po tygodniu każdy z nich rzucał w diabły tę pieprzoną robotę.
I cisnął torbę pełną gazet oraz książkę ze spisem prenumeratorów pod nogi Trouta. Doręczenie ich było teraz jego sprawą. Trout nie miał auta. Nie miał nawet roweru i śmiertelnie bał się psów.
Gdzieś w oddali rozlegało się szczekanie dużego psa.
Kiedy Trout z ponurą miną zarzucił sobie torbę na ramię, podszedł do niego Billy Pilgrim.
— Czy pan Trout?
— Tak, słucham.
— Czy… czy pan nazywa się Kilgore Trout?
— Tak.
Trout sądził, że Billy ma jakąś skargę w związku z doręczaniem gazet. Nigdy nie myślał o sobie jako o pisarzu z tej prostej przyczyny, że świat nigdy mu nie pozwolił myśleć w ten sposób o sobie.
— Czy to pan jest tym pisarzem?
— Kim?
Billy był pewien, że się pomylił.
— Jest pisarz nazwiskiem Kilgore Trout.
— Naprawdę? — Trout był zbity z tropu i oszołomiony.
— Pan go nie zna?
Trout potrząsnął głową.
— Nikt go nie zna.
Billy pomógł Troutowi doręczyć gazety, wożąc go od domu do domu swoim Cadillakiem. Całą akcją kierował Billy. To on odnajdywał domy i stawiał ptaszki na liście. Trout był zupełnie nieprzytomny. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się spotkać miłośnika jego twórczości, a Billy był na dodatek wręcz entuzjastą.
Trout powiedział mu, że nigdy nie oglądał reklamy ani recenzji swojego utworu, że nigdy nie widział swojej książki wystawionej w oknie księgarni.
— Przez wszystkie te lata — mówił — siedziałem w otwartym oknie i mizdrzyłem się do świata.
— Musiał pan chyba dostawać listy — powiedział Billy. — Sam miałem nieraz ochotę napisać do pana. Trout podniósł do góry palec.
— Jeden.
— Czy był entuzjastyczny?
— Był zwariowany. Facet twierdził, że powinienem zostać prezydentem świata.
Okazało się, że autorem listu był Eliot Rosewater, sąsiad Billy’ego ze szpitala dla weteranów nad jeziorem Placid. Billy opowiedział o nim Troutowi.
— Mój Boże, a ja myślałem, że on ma ze czternaście lat — zdziwił się Trout.
— Dorosły człowiek, w czasie wojny był kapitanem.
— Pisze jak czternastolatek — powiedział Kilgore Trout.
Billy zaprosił Trouta na przyjęcie z okazji osiemnastej rocznicy swojego ślubu, które miało się odbyć w dwa dni po ich pierwszym spotkaniu. Teraz przyjęcie było w toku.
Trout znajdował się w jadalni, gdzie pochłaniał kanapki. Rozmawiał z żoną jakiegoś optyka, mając usta pełne filadelfijskiego sera śmietankowego i kawioru. Wszyscy goście z wyjątkiem Trouta byli w jakiś sposób związani z optyką. On też jako jedyny z obecnych nie nosił okularów. Był prawdziwą sensacją wieczoru. Wszyscy byli podnieceni faktem, że jest wśród nich autentyczny pisarz, mimo że nikt nie czytał jego książek.
Trout rozmawiał z Maggie White, która porzuciła stanowisko pomocy dentystycznej dla stanowiska żony optyka. Była bardzo piękna. Ostatnią książką, jaka czytała, był Ivanhoe.
Billy Pilgrim stał w pobliżu i słuchał. Jego palce dotykały czegoś w kieszeni. Był to prezent dla żony — białe wyściełane pudełeczko zawierające pierścionek z szafirem. Pierścionek kosztował osiemset dolarów.
Dowody czołobitności, jakie otrzymywał zewsząd Trout, mimo że bezmyślne i pochodzące od profanów, działały na niego jak marihuana. Był uszczęśliwiony, hałaśliwy i bezczelny.
— Boję się, że nie czytam tyle, ile powinnam — powiedziała Maggie.
— Każdy się czegoś boi — odpowiedział Trout. — Ja na przykład boję się raka, szczurów i dobermanów.
— Powinnam to wiedzieć, ale nie wiem, więc muszę spytać — mówiła Maggie. — Jaka jest pana najsłynniejsza książka?
— Jest to historia o pogrzebie słynnego francuskiego kucharza.
— To brzmi bardzo interesująco.
— Zjeżdżają się wszyscy najsłynniejsi kucharze z całego świata. Jest to niezwykle podniosła uroczystość — zmyślał Trout na poczekaniu. — Przed zamknięciem trumny goście żałobni posypują zmarłego papryką i zieloną pietruszką. Zdarza się i tak.