— Czy to fakt autentyczny? — dopytywała się Maggie. Była głupia, ale stanowiła nieprawdopodobną zachętę do robienia dzieci. Mężczyzna, który na nią spojrzał, natychmiast odczuwał przemożną chęć naszpikowania jej dziećmi. Jak na razie nie miała jednak ani jednego dziecka. Była zwolenniczką kontroli urodzin.
— Oczywiście, że to prawda — odpowiedział jej Kilgore Trout. — Gdybym opisał coś, co się nie zdarzyło naprawdę, i próbował to później sprzedać, poszedłbym do więzienia za oszustwo.
Maggie wierzyła mu bez zastrzeżeń.
— Wie pan, że nigdy o tym nie pomyślałam — powiedziała.
— Niech pani pomyśli teraz.
— To tak jak z reklamą. Trzeba pisać prawdę, bo można mieć przykrości.
— Słusznie. Obowiązują tu te same przepisy.
— Czy myśli pan, że my też moglibyśmy się znaleźć w którejś z pana książek?
— Opisuję w książkach wszystko, co mi się przydarzyło.
— W takim razie muszę uważać na to, co mówię.
— Słusznie. I nie tylko ja pani słucham. Bóg też panią słyszy. I w dniu Sądu Ostatecznego przypomni pani wszystko, co pani mówiła i robiła. Jeśli okaże się, że nie będą to rzeczy dobre, tylko złe, to tym gorzej dla pani, bo będzie się pani smażyć przez całą wieczność. I przez cały czas będzie bolało.
Biedna Maggie zrobiła się szara. W to też uwierzyła i skamieniała ze strachu.
Kilgore Trout ryknął śmiechem. Ziarenko kawioru wyleciało mu z ust i wpadło Maggie za dekolt.
Jeden z optyków poprosił o głos i zaproponował toast za zdrowie Billy’ego i Walencji, których rocznicę ślubu obchodzono. Zgodnie z programem zaśpiewał kwartet „Czterookich Skurczybyków”, goście pili, zaś Billy i Walencja stali objęci ramionami, rozpromienieni. Oczy wszystkich zaszkliły się wzruszeniem. Kwartet śpiewał piosenkę pod tytułem Moja stara paczka.
„Ach, oddałbym wszystko na świecie, by was zobaczyć znów” — brzmiały słowa. I tak dalej. A potem: „Żegnajcie na zawsze, chłopcy i dziewczęta, żegnajcie, druhowie i ty, miłości ma.” — I tak dalej.
Niespodziewanie Billy poczuł się ogromnie wzruszony tą piosenką i całą uroczystością. Nigdy nie miał starej paczki, wiernych druhów ani dawnej miłości, a mimo to było mu za nimi tęskno, kiedy słuchał, jak kwartet przeprowadza powolne i bolesne eksperymenty z akordami, dobierając tony świadomie gorzkie, jeszcze bardziej gorzkie, gorzkie nie do zniesienia, a potem nagle dusząco słodkie i znowu gorzkie. Billy reagował na te zmieniające się akordy całym ciałem i duszą. Poczuł gorycz w ustach, zaś jego twarz wykrzywił groteskowy grymas, jakby rzeczywiście rozciągano go na torturach.
Wyglądał tak dziwnie, że goście zaczęli wymieniać pełne niepokoju uwagi. Obawiali się, że może to być atak serca, tym bardziej że Billy zrobił kilka kroków i opadł bezwładnie na fotel.
Zapanowała cisza.
— O mój Boże — powiedziała Walencja pochylając się nad nim. — Billy, co ci jest?
— Nic.
— Wyglądasz okropnie.
— Naprawdę nic mi nie jest.
Billy mówił prawdę, nie wiedział tylko, dlaczego piosenka tak nim wstrząsnęła. Od dawna już uważał, że zna sam siebie na wylot. Teraz okazało się, że na samym dnie jego serca kryje się jakaś tajemnica, a on nie ma najmniejszego pojęcia, co to jest.
Widząc, że Billy uśmiecha się, a jego policzki znów nabierają rumieńców, ludzie zaczęli się rozchodzić. Zostali przy nim Walencja i Kilgore Trout, który stał w gromadce gości, a teraz podszedł bliżej, zaciekawiony i czujny.
— Wyglądałeś, jakbyś zobaczył ducha — powiedziała Walencja.
— Nic podobnego — zaprzeczył Billy. Nie widział nic poza tym, co miał rzeczywiście przed sobą, to znaczy czterech śpiewaków, czterech zwykłych krowiookich i bezmyślnych ludzi z wyrazem rozterki na twarzach, oscylujących pomiędzy goryczą i słodyczą.
— Pozwoli pan, że zabawię się w zgadywanie? — spytał Kilgore Trout. — Myślę, że zajrzał pan w okno czasu.
— W jakie okno? — zdziwiła się Walencja.
— Pani mąż zobaczył nagle przeszłość albo przyszłość. Czy nie mam racji?
— Nie — powiedział Billy Pilgrim. Wstał, włożył rękę do kieszeni i znalazł pudełeczko z pierścionkiem. Wyjął pudełeczko i z roztargnieniem podał je Walencji. Miał zamiar wręczyć jej prezent na oczach wszystkich, tuż po występie kwartetu. Teraz jedynym świadkiem był Kilgore Trout.
— To dla mnie? — spytała Walencja.
— Tak.
— Mój Boże — powiedziała. Potem powtórzyła to głośniej, tak żeby wszyscy słyszeli. Goście otoczyli ją kołem, a wtedy otworzyła pudełeczko i omal nie krzyknęła, gdy zobaczyła szafir z gwiazdką.
— O Boże! — powiedziała i ucałowała Billy’ego z całej siły. — Dziękuję ci, dziękuję, dziękuję.
Zaczęły się rozmowy na temat tego, jaką to wspaniałą biżuterię Billy zawsze dawał Walencji.
— Mój Boże — powiedziała Maggie White — ona ma taki brylant, jakie widuje się tylko w filmach.
Mówiła o brylancie, który Billy przywiózł z wojny.
Protezę dentystyczną, którą również znalazł w kusym płaszczyku impresaria, przechowywał w swojej szafie, w pudełku na spinki do mankietów. Miał tych spinek całą kolekcję, gdyż stało się już rodzinną tradycją dawanie mu spinek na Dzień Ojca. Teraz też nosił spinki, które otrzymał na Dzień Ojca. Kosztowały przeszło sto dolarów i były zrobione ze starych rzymskich monet. Miał też spinki w kształcie kółek ruletki, które się rzeczywiście obracały. Inna para składała się z prawdziwego termometru i prawdziwego kompasu.
Billy krążył wśród gości i na pozór wyglądał całkiem normalnie. Kilgore Trout chodził za nim jak cień, chcąc się wywiedzieć, co Billy zobaczył albo przeczuł. Ostatecznie większość powieści Trouta dotyczyła fałd czasu albo postrzegania pozazmysłowego i innych niezwykłych zjawisk. Trout wierzył w takie rzeczy i chciwie szukał dowodów potwierdzających ich istnienie.
— Czy próbował pan kiedyś położyć na podłodze duże lustro i postawić na nim psa? — spytał.
— Nie.
— Pies spogląda w dół i nagle widzi, że pod nim nie ma nic. Zdaje mu się, że stoi w powietrzu, i jak nie skoczy!
— Rzeczywiście?
— Pan właśnie tak wyglądał, jakby nagle zobaczył pan, że stoi w powietrzu.
Kwartet optyków zaśpiewał nową piosenkę i Billy znowu przeżywał tortury wzruszenia. Uczucie to było ponad wszelką wątpliwość związane z tymi czterema osobnikami, a nie z tym, co śpiewali.
Tym razem Billy cierpiał słuchając następującej piosenki: