— Mówi, że tam był.
— Gdzie?
— Nie wiem — powiedziała Lily. — Gdzie pan był? — spytała Billy’ego.
— W Dreźnie.
— W Dreźnie — przetłumaczyła Lily Rumfoordowi.
— On po prostu powtarza nasze słowa — stwierdził Rumfoord.
— Naprawdę?
— Ma widocznie echolalię.
— Naprawdę?
Echolalia jest to zaburzenie umysłowe polegające na tym, że chory natychmiast powtarza wszystko, cokolwiek zdrowi ludzie przy nim powiedzą. Ale Billy nie był na to chory. To tylko Rumfoord dla swojej własnej wygody twierdził, że Billy ma echolalię. Rozumował na sposób wojskowy: niewygodny człowiek, któremu z pobudek czysto praktycznych życzył śmierci, musi przecież cierpieć na jakąś odrażającą chorobę.
Rumfoord godzinami wmawiał lekarzom i pielęgniarkom, że Billy ma echolalię. Przeprowadzono z Billym kilka eksperymentów. Usiłowano go sprowokować do powtórzenia czegoś, ale on milczał jak zaklęty.
— Teraz tego nie robi — powiedział Rumfoord ze złością. — Jak tylko wyjdziecie, zacznie znowu.
Nikt nie brał diagnozy Rumfoorda poważnie. Personel kliniki uważał go za nieznośnego starucha, zarozumiałego i okrutnego. Często powtarzał im przy różnych okazjach, że ludzie słabi zasługują na to, by umrzeć. Tymczasem personel był oczywiście przejęty ideą, że ludziom słabym trzeba pomagać i że nikt nie powinien umierać.
Tam w klinice Billy przeżywał sytuację, w jakiej często znajdują się ludzie, którzy w czasie wojny nie mieli nic do powiedzenia. Próbował przekonać symulującego głuchotę i ślepotę przeciwnika, że powinien słyszeć i widzieć. Milczał aż do chwili, kiedy zgaszono światła, i po dłuższym milczeniu powiedział do Rumfoorda:
— Byłem w Dreźnie podczas bombardowania jako jeniec wojenny.
Rumfoord westchnął zniecierpliwiony.
— Słowo honoru — powiedział Billy Pilgrim. — Nie wierzy mi pan?
— Czy musimy o tym teraz rozmawiać? — spytał Rumfoord. Słyszał, ale nie wierzył.
— Wcale nie musimy o tym rozmawiać — powiedział Billy Pilgrim. — Chcę tylko, żeby pan wiedział, że tam byłem.
Tej nocy nie padło już ani jedno słowo na temat Drezna. Billy zamknął oczy i przeniósł się w majowe popołudnie, dwa dni po zakończeniu drugiej wojny światowej w Europie. Billy i pięciu innych jeńców amerykańskich jechali zielonym furgonem w kształcie trumny, który znaleźli wraz z parą koni na przedmieściu Drezna. Jechali wśród miarowego stukotu kopyt wąskimi dróżkami przekopanymi wśród księżycowych ruin. Wracali do rzeźni po swoje łupy wojenne. Billy’emu przypomniały się odgłosy wozu mleczarza w Ilium, kiedy był małym chłopcem.
Billy siedział w tyle brzęczącej trumny. Głowę miał odchyloną, nozdrza rozdęte. Był szczęśliwy. Nie czuł chłodu. W furgonie była żywność i wino, a także aparat fotograficzny, kolekcja znaczków pocztowych, wypchana sowa i zegar poruszany zmianami ciśnienia atmosferycznego. Amerykanie pozabierali to wszystko i jeszcze wiele innych rzeczy z opuszczonych domów w swojej dzielnicy.
Właściciele domów uciekli na wieść, że nadchodzą Rosjanie.
Ale Rosjanie nie przychodzili, mimo że już dwa dni minęły od kapitulacji. Wśród ruin panował spokój. Po drodze do rzeźni Billy spotkał tylko jednego człowieka. Był to starzec z dziecinnym wózkiem, w którym wiózł garnczki, filiżanki, szkielet parasola oraz inne przedmioty znalezione na pogorzelisku.
Kiedy dojechali do rzeźni, Billy pozostał przy wozie i opalał się. Inni udali się na poszukiwanie łupów. W wiele lat później Tralfamadorczycy będą radzić Billy’emu, aby koncentrował się na szczęśliwych chwilach życia i ignorował nieszczęśliwe — aby oglądał tylko rzeczy piękne w nieprzemijającej wieczności. Gdyby Billy potrafił wybierać chwile tak jak oni, to pewnie wybrałby tę drzemkę w promieniach słońca na tyle furgonu jako najszczęśliwszą chwilę swego życia.
Billy Pilgrim drzemał pod bronią. Był uzbrojony po raz pierwszy od czasu, gdy ukończył szkolenie rekruckie. Jego towarzysze nalegali, aby się uzbroił, gdyż Bóg jeden wie, jakie niebezpieczeństwa mogą kryć się w księżycowych kraterach: dzikie psy, stada szczurów karmiących się ludzkim mięsem, zbiegli szaleńcy i mordercy, żołnierze, którzy nie potrafią przestać zabijać, dopóki ich ktoś nie zabije.
Billy miał za pasem ogromny pistolet kawaleryjski. Był to zabytek z pierwszej wojny światowej, z kółeczkiem wkręconym w drewnianą kolbę. Ładowało się go kulami wielkości gołębiego jaja. Billy znalazł go na szafce nocnej w opuszczonym domu. To właśnie była jedna z charakterystycznych cech końca wojny — absolutnie każdy, kto tylko chciał, mógł zdobyć broń. Poniewierała się na każdym kroku. Billy miał także sztylet. Był to paradny kordzik Luftwaffe. Jego rękojeść zdobił orzeł z otwartym dziobem. Orzeł patrzył w dół i trzymał w szponach swastykę. Billy zobaczył kordzik wbity w słup telefoniczny i wyciągnął go nie zsiadając z wozu.
Billy’ego wyrwały z drzemki tkliwe głosy kobiety i mężczyzny, rozmawiających po niemiecku. Głosy wyrażały komuś swoje serdeczne współczucie. Zanim Billy otworzył oczy, pomyślał, że tak pewnie rozmawiali przyjaciele Jezusa zdejmując z krzyża jego storturowane ciało. Zdarza się.
Billy otworzył oczy i zobaczył, że para ludzi w średnim wieku przemawia tak czule do koni. Zauważyli oni to, na co Amerykanie nie zwrócili uwagi — mianowicie, że pyski koni krwawią, pokaleczone wędzidłami, że popękane kopyta sprawiają im ból przy każdym kroku, że biedne zwierzęta zdychają z pragnienia. Amerykanie traktowali swój środek transportu, jakby to był sześciocylindrowy Chevrolet.
Para miłośników koni obeszła furgon i z wyrzutem w oczach zatrzymała się naprzeciwko Billy’ego — naprzeciwko długiego i słabego Billy’ego Pilgrima, tak śmiesznego w swojej lazurowej todze i srebrnych butach. Nie czuli przed nim strachu. Nie obawiali się już niczego. Oboje byli lekarzami położnikami. Przyjmowali porody, dopóki nie spłonęły wszystkie szpitale, a obecnie biwakowali w pobliżu miejsca, gdzie przed bombardowaniem stał ich dom.
Kobieta miała subtelna urodę, była przezroczysta na skutek długotrwałego odżywiania się samymi kartoflami. Mężczyzna miał na sobie garnitur, krawat i wszystko, co należy. Na kartoflach wychudł. Był tego wzrostu co Billy i nosił trójogniskowe okulary w stalowej oprawie. Ludzie ci, tak zaangażowani w sprawy przyrostu naturalnego, sami dzieci nie mieli, choć nie było po temu żadnych przeszkód. Stanowiło to interesujący komentarz do całej sprawy rozmnażania się ludzi.
Znali do spółki dziewięć języków. Zaczęli po polsku, widocznie groteskowy strój Billy’ego kojarzył im się z nieszczęsnymi Polakami, często równie dziwacznie odzianymi w przypadkowo pozbierane części garderoby.
Billy spytał ich po angielsku, czego sobie życzą, a oni natychmiast zbesztali go w tymże języku za stan zwierząt. Kazali mu zejść z wozu i popatrzeć na konie. Kiedy zobaczył, w jakim stanie znajduje się jego środek transportu, rozpłakał się. Po raz pierwszy nad czymś płakał na tej wojnie.
Później już, jako starszy wiekiem optyk, popłakiwał czasem z cicha na osobności, ale nigdy nie pozwalał sobie na głośne łkania.