— Tak — powiedziała — a ja słyszałam o tym, jaką ofermą byłeś na wojnie. I słyszałam o tym nauczycielu szkoły średniej, który został rozstrzelany. To też była scena ze świńskiego filmu.
Podała dziecku drugą pierś, gdyż chwila była tak skonstruowana, że musiała to właśnie zrobić.
Zapanowało milczenie.
— Znowu wyprawiają cuda z zegarami — powiedziała i wstała, żeby położyć dziecko. Miała na myśli to, że dozorcy puszczali elektryczne zegary w ich pomieszczeniu raz szybciej, raz wolniej i obserwowali zachowanie małej rodziny Ziemian przez otwory w ścianach.
Montana Wildhack miała na szyi srebrny łańcuszek. Zwieszał się z niego pomiędzy jej piersiami medalion z fotografią matki alkoholiczki. Zdjęcie było bardzo marne: sadza i kreda. Mogło przedstawiać każdego. Na kopercie medalionu były wygrawerowane słowa:
10
Dwa dni temu dokonano zamachu na Roberta Kennedy’ego, którego letnia rezydencja znajduje się w odległości ośmiu mil od mego domu. Zeszłej nocy umarł. Zdarza się.
Miesiąc temu dokonano zamachu na Martina Luthera Kinga. On też umarł. Zdarza się.
I co wieczór mój rząd podaje mi liczbę zabitych w oparciu o zdobycze współczesnej nauki wojennej w Wietnamie. Zdarza się.
Mój ojciec umarł wiele już lat temu — śmiercią naturalną. Zdarza się i tak. Był uroczym człowiekiem. Też miał bzika na punkcie broni palnej. Zostawił mi swoje strzelby, które rdzewieją.
Na Tralfamadorii, mówi Billy Pilgrim, nie interesują się zbytnio Jezusem Chrystusem. Spośród wszystkich Ziemian Tralfamadorczyków najbardziej pociąga, jak twierdzi Pilgrim, Charles Darwin, który uczył, że ten, kto umiera, powinien umrzeć, że każdy trup to krok naprzód w rozwoju. Zdarza się i tak.
Ta sama myśl występuje w Wielkiej tablicy Kilgore’a Trouta. Istoty z latających talerzy, które porywają bohatera powieści, pytają go o Darwina. Pytają go także o reguły gry w golfa.
Jeżeli jest prawdą to, co Tralfamadorczycy powiedzieli Billy’emu, że będziemy żyć wiecznie, choćbyśmy chwilami byli nie wiem jak martwi, ja wcale się tak bardzo z tego nie cieszę. A jednak — jeśli mam spędzić wieczność na kontemplowaniu różnych momentów swego życia, to jestem wdzięczny losowi, że było w nim aż tyle pięknych chwil.
Jeden z najpiękniejszych momentów, jakie ostatnio przeżyłem, zdarzył się podczas mojej podróży do Drezna, którą odbywałem w towarzystwie mego przyjaciela z okresu wojny Bernarda V. O’Hare’a.
Lecieliśmy z Berlina Wschodniego samolotem węgierskich linii lotniczych. Pilot miał hiszpański wąsik i wyglądał jak Adolf Menjou. W czasie gdy do samolotu tankowano benzynę, palił sobie kubańskie cygaro. Kiedy startowaliśmy, nikt nie wspomniał o zapinaniu pasów.
W powietrzu młody steward podawał nam ciemny chleb, salami, ser, masło i białe wino. Rozkładany stoliczek przy moim miejscu nie chciał się otworzyć, więc steward poszedł do kuchni po jakieś narzędzie. Wrócił z kluczem do otwierania konserw, którym podważył oporny stolik.
Oprócz nas leciało jeszcze tylko sześciu pasażerów. Mówili wieloma językami. Wszyscy znakomicie się bawili. Pod nami rozciągały się Wschodnie Niemcy, wszędzie widać było światła. Wyobraziłem sobie zrzucanie bomb na te światła, wioski, miasta i miasteczka.
O’Hare i ja nigdy nie liczyliśmy na to, że się dorobimy — i oto teraz doskonale nam się powodzi.
— Jeśli będziesz kiedyś w Cody, w stanie Wyoming — powiedziałem do niego leniwie — wystarczy spytać o Dzikiego Boba.
O’Hare miał przy sobie notesik, w którym była podana wysokość opłat pocztowych, odległości w linii powietrznej, wysokości słynnych szczytów górskich i inne podstawowe dane o świecie. W poszukiwaniu liczby mieszkańców Drezna, której notesik nie podawał, O’Hare natknął się na następującą informację, którą dał mi do przeczytania:
„Średnio każdego dnia rodzi się na świecie 324 000 dzieci. W ciągu tego samego dnia średnio 10 000 ludzi umiera z głodu lub na skutek niedożywienia.” No cóż, zdarza się. „Oprócz tego 123 000 osób umiera z innych przyczyn.” Też się zdarza. „Daje to średni dzienny przyrost o 191 000 osób. Specjaliści przewidują, że ludność świata podwoi się do roku 2000, osiągając liczbę 7 miliardów.”
— I sądzę, że wszyscy oni będą chcieli zachować godność — powiedziałem.
— Przypuszczam — powiedział O’Hare.
Tymczasem Billy Pilgrim też wracał do Drezna, ale nie do tego obecnego. Wracał tam w roku 1945, w dwa dni po zburzeniu miasta. Konwojenci prowadzili go wraz z innymi jeńcami w ruiny. Ja też tam byłem. I O’Hare również. Spędziliśmy dwa dni w stajni niewidomego oberżysty. Tam nas znalazły władze i wydały odpowiednie polecenia. Mieliśmy wypożyczyć w sąsiedztwie kilofy, łopaty, łomy i taczki, udać się z tymi narzędziami na określone miejsce w ruinach i tam czekać na dalsze zadania.
Na głównych drogach prowadzących do miasta stały patrole, które nie puszczały tam Niemców. Nie pozwalano im badać powierzchni Księżyca.
Tego ranka na określonym miejscu w Dreźnie spotkali się jeńcy wojenni z wielu krajów. Ustalono, że od tego punktu ma się rozpocząć wydobywanie ciał. I rozpoczęło się.
Billy’ego połączono w parę z Maorysem wziętym do niewoli pod Tobrukiem. Maorys był koloru czekolady i miał wytatuowane na czole i na policzkach spiralne ornamenty. We dwójkę zaczęli wgryzać się w martwe księżycowe rumowisko. Powierzchnia była niespójna i co chwila osuwały się małe lawiny.
Kopano wiele otworów jednocześnie. Nikt jeszcze nie wiedział, czego szukają. Większość otworów prowadziła donikąd — natykano się na jezdnię albo bryły tak wielkie, że nie dawały się ruszyć z miejsca. Żadnych maszyn nie było. Nawet konie, muły ani woły nie potrafiłyby sforsować nierówności księżycowej powierzchni.
Billy i Maorys wraz z innymi, którzy pośpieszyli im z pomocą, dotarli wreszcie do przegrody z desek i belek, za którą dwie skały sklinowały się, tworząc przypadkową niszę. Przebili otwór w tej przegrodzie, otwierając dostęp do ciemnej groty.
Zszedł tam niemiecki żołnierz z latarką i długo nie wracał. Kiedy wreszcie pokazał się z powrotem, zameldował swemu przełożonemu, który stał nad otworem, że tam w dole są dziesiątki trupów. Siedzą na ławkach i nie mają żadnych śladów obrażeń.
Zdarza się i tak.
Przełożony powiedział, że należy rozszerzyć otwór, aby można było spuścić do środka drabinę i wydobyć ciała. W ten sposób uruchomiono w Dreźnie pierwszą kopalnię trupów.
Stopniowo powstały setki podobnych kopalń. Początkowo nie było smrodu, ciała wyglądały jak manekiny z gabinetu figur woskowych. Potem jednak trupy zaczęły się rozkładać, wydzielając woń gazu musztardowego i róż.