Выбрать главу

Weary przyłożył kolce do policzka Billy’ego i ukłuł go czule, z krwiożerczą powściągliwością.

— Chciałbyś dostać czymś takim — hm? Hmmmm? — dopytywał się.

— Nie chciałbym — odpowiedział Billy.

— Wiesz, dlaczego ostrze jest trójgraniaste?

— Nie.

— Żeby rana się nie zamykała.

— Aha.

— Robi w facecie trójkątną dziurę. Jak dziabniesz faceta zwykłym nożem, to robisz szparę, tak? Szpara zamyka się natychmiast, tak?

— Tak.

— Gówno. Co ty wiesz? Czego was uczą na tych studiach?

— Studiowałem bardzo krótko — powiedział Billy, co było prawdą. Miał za sobą zaledwie sześć miesięcy wyższej uczelni, a właściwie nie była to nawet uczelnia w pełnym tego słowa znaczeniu. Była to tylko Wieczorowa Szkoła Optyki w Ilium.

— Studenciak — rzucił Weary zjadliwie.

Billy wzruszył ramionami.

— Z książek niewiele się dowiesz o życiu — powiedział Weary. — Sam się przekonasz.

Billy nic na to nie odpowiedział tam w rowie, gdyż nie chciał przeciągać tej rozmowy dłużej, niż to było konieczne. Czuł jednak niejasną pokusę wyznania, że on też ma niejakie pojęcie o makabrze. Ostatecznie Billy kontemplował torturę i odrażające rany na początku i przy końcu każdego dnia przez cały prawie okres swojego dzieciństwa. Na ścianie jego dziecięcej sypialni w Ilium wisiał wyjątkowo okropny krucyfiks. Chirurg wojskowy musiałby pochwalić kliniczny realizm, z jakim artysta przedstawił wszystkie rany Chrystusa — ranę od włóczni, rany od cierni, dziury od żelaznych hufnali. Chrystus Billy’ego miał straszną śmierć. Budził litość.

Zdarza się.

* * *

Billy nie był katolikiem, mimo że rósł pod upiornym krucyfiksem na ścianie. Jego ojciec nie wyznawał żadnej religii. Matka grywała w zastępstwie organistów w kościołach kilku różnych wyznań w mieście. Zawsze brała wtedy ze sobą Billy’ego i poduczała go gry na organach. Mówiła, że zostanie członkiem jednego z tych Kościołów, gdy tylko zorientuje się, który z nich ma rację.

Nigdy się jakoś nie zdecydowała, ale za to niezwykle upodobała sobie krucyfiksy i wreszcie kupiła jeden w sklepie z pamiątkami w Santa Fe, gdy ich mała rodzina wyruszyła na Zachód w latach wielkiego kryzysu. Podobnie jak wielu Amerykanów, usiłowała nadać sens życiu za pomocą przedmiotów nabytych w sklepach z pamiątkami.

W ten to sposób krucyfiks znalazł się na ścianie sypialni Billy’ego Pilgrima.

* * *

Dwaj zwiadowcy, którzy leżąc w rowie pieścili orzechowe kolby swoich karabinów, szepnęli, że czas ruszać dalej. Minęło dziesięć minut i nikt nie przychodził sprawdzić, czy zostali trafieni i czy nie trzeba ich dobić. Ktokolwiek do nich strzelał, musiał być daleko i sam jeden.

Wszyscy czterej wypełzli z rowu i tym razem nikt już nie strzelał. Czołgali się w stronę lasu jak wielkie, nieszczęśliwe ssaki, którymi zresztą byli. Potem wstali i poszli szybkim krokiem. Bór był ciemny i stary. Sosny rosły równymi rzędami. Nie było żadnego poszycia. Ziemię zaścielała czterocalowa warstwa nietkniętego śniegu. Amerykanie nie mieli wyboru i musieli zostawiać ślady równie łatwe do odczytania jak wykresy w podręczniku tańca — krok, przesunięcie, pauza — krok, przesunięcie, pauza.

* * *

— Morda na kłódkę! — ostrzegł Roland Weary Billy’ego. Weary wyglądał jak Kubuś Puchatek wyruszający na wojnę. Był niski i gruby.

Miał na sobie całe oporządzenie, jakie mu kiedykolwiek wydano, i wszystko, co otrzymał z domu: hełm, nakładkę na hełm, wełnianą czapeczkę, szalik, rękawiczki, bawełniany podkoszulek, wełniany podkoszulek, wełnianą koszulę, sweter, bluzę, kurtkę, płaszcz, bawełniane gacie, wełniane gacie, wełniane spodnie, bawełniane skarpetki, wełniane skarpetki, buty bojowe, maskę gazową, manierkę, przybory do jedzenia, apteczkę, nóż, koc, pół namiotu, pelerynę, kuloodporną Biblię, broszurę pod tytułem Poznaj swojego wroga, broszurę pod tytułem Dlaczego walczymy oraz słowniczek niemieckich zdań zapisanych fonetycznie, które miały mu umożliwić zadawanie Niemcom pytań w rodzaju: „Gdzie jest wasz sztab?” i „Ile macie haubic?”, lub powiedzenie: „Poddajcie się. Wasza sytuacja jest beznadziejna.”

Weary taszczył też klocek z drzewa balsa, który miał mu służyć za poduszkę w okopie, oraz pakiet profilaktyczny zawierający dwie mocne prezerwatywy „Wyłącznie dla zapobieżenia zakażeniu!”. Miał gwizdek, który chował do czasu, aż zostanie kapralem, i zdjęcie pornograficzne kobiety usiłującej spółkować z szetlandzkim kucem. Billy Pilgrim musiał wielokrotnie podziwiać to zdjęcie.

* * *

Kobieta z kucem pozowała na tle aksamitnej kotary z frędzlami, zawieszonej między dwiema doryckimi kolumnami. Przed jedną z kolumn stała palma w donicy. Była to odbitka pierwszego zdjęcia pornograficznego w historii ludzkości. Słowo fotografia zostało po raz pierwszy użyte w roku 1839 i w tym samym roku Louis J. M. Daguerre wykazał w Akademii Francuskiej, że obraz odbity na posrebrzanej płytce metalowej, pokrytej cienką warstewką jodku srebra, można wywołać w obecności par rtęci.

Zaledwie dwa lata później, w roku 1841, pomocnik Daguerre’a, Andre Le Fevre, został aresztowany w ogrodach Tuileries, kiedy usiłował sprzedać pewnemu dżentelmenowi zdjęcie tej właśnie kobiety z kucem. Weary kupił fotografię w tym samym miejscu — w Tuileries. Le Fevre twierdził, że zdjęcie jest dziełem sztuki i że miało na celu ożywienie greckiej mitologii. Dowodem tego były według niego kolumny i donica z palmą.

Zapytany, któryż to z mitów chciał przedstawić, Le Fevre odpowiedział, że są tysiące takich mitów i że kobieta reprezentuje świat śmiertelnych, kuc zaś bóstwo.

Skazano go na sześć miesięcy więzienia. Umarł tam na zapalenie płuc. Zdarza się.

* * *

Billy i zwiadowcy byli chudzi, Roland Weary spalał swój tłuszcz. Pod wszystkimi tymi warstwami wełny i drelichu był jak rozgrzany do czerwoności piecyk. Energia tak go rozpierała, że biegał nieustannie pomiędzy Billym a zwiadowcami, przekazując głupawe polecenia, których nikt nie wydawał i których nikt nie chciał słuchać. Zaczynał też sobie wyobrażać, że skoro jest o tyle aktywniejszy od pozostałych, to on tu dowodzi.

Był tak opatulony i tak rozgrzany, że opuściło go zupełnie poczucie niebezpieczeństwa. Widział tylko tyle z otaczającego świata, na ile pozwalała wąska szparka pomiędzy skrajem hełmu i szalikiem z domu, zakrywającym jego dziecinną twarz wraz z nosem. Było mu pod tym wszystkim tak przytulnie, że mógł sobie wyobrażać, jakoby wrócił cało z wojny, siedział bezpiecznie w domu i opowiadał rodzicom i siostrze o swoich prawdziwych wojennych przygodach. Tymczasem prawdziwa wojenna przygoda jeszcze trwała.

Prawdziwa wojenna przygoda w wersji Weary’ego wyglądała następująco: Niemcy poszli do natarcia i Weary wraz z kolegami artylerzystami walczył jak diabli, aż wszyscy prócz niego zginęli. Zdarza się. Potem Weary związał się z dwoma zwiadowcami, z którymi natychmiast się zaprzyjaźnił, i postanowili wspólnie przebić się do swoich. Mieli iść forsownym marszem i raczej zginąć, niż się poddać. Uścisnęli sobie dłonie i nazwali się „trzema muszkieterami”.

Potem jednak zjawił się ten cholerny studenciak, słabeusz taki, że w ogóle nie powinni go brać do wojska, i spytał, czy może iść z nimi. Nie miał karabinu ani nawet noża. Nie miał hełmu ani czapki. Nie umiał nawet chodzić normalnie — cały czas podrygiwał w górę i w dół, w górę i w dół, czym doprowadzał wszystkich do szaleństwa i zdradzał ich pozycję. Był godny pożałowania. Trzej muszkieterowie pchali, ciągnęli i nieśli studenciaka całą drogę aż do własnych pozycji, brzmiała wersja Weary’ego, ratując jego nędzne życie.