Выбрать главу

Jazgot, już i tak ogłuszający, wzmaga się, gdy uczestnicy wychodzą na ring, żeby oprowadzić swoje zwierzaki. Unoszą je wysoko nad głowę, skradając się po piasku, żeby wszyscy widzieli, na co wyłożyli pieniądze.

Mikroszable to przerażające stwory. Pierwotnie patent należał do małej kalifornijskiej firmy genetech. Zmieszali standardowego Felis domesticus ze zrekonstruowanym ze skamielin DNA Smilodona fatalisa. Wynik: szablozębny tygrys-miniaturka, istota wielkości sporego maine coona, z uzębieniem rodem z górnego paleolitu i takimiż manierami. Krótko cieszyły się sławą jako pupile gwiazd, dopóki właściciele nie odkryli, że zabijają ich własne i cudze koty, psy, gwatemalczyki i niemowlęta. Firma złożyła wniosek o upadłość, zanim wydano nakazy, ale patent był już masowo naruszany na ringach Manili, Szanghaju i Bangkoku.

Najia obserwuje, jak muskularna dziewczyna w obciętym topie bez rękawów i workowatych spadochroniarskich bojówkach paraduje ze swoim czempionem, unosząc jego głowę wysoko ponad ringiem. To wielki, siwo pręgowany kot, zbudowany jak myśliwiec szturmowy.

Przepiękny potwór, geny zabójcy. Kły są schowane w skórzanych pochewkach. Najia widzi jej dumę i miłość, skierowany ku niej tłumny ryk podziwu. Konferansjer chowa się na swoim podium. Bukmacherzy wydają lawinę świstków. Rywale cofają się do boksów.

Dziewczyna w topie bez rękawów wbija kotu igłę ze stymulantem, jej wspólnik przesuwa mu przed nosem fiolką z jakimiś poppersami. Wstrzymują bohatera. Wstrzymują oddech. Konkurenci szprycują swojego wojownika, niskiego, szczupłego mikroszablę, ponurego jak noc. Na arenie zapada cisza. Zapowiadacz daje sygnał pneumatycznym klaksonem. Rywale spuszczają koty ze smyczy i ciskają je na ring.

Tłum krzyczy jednym głosem i jedną krwią. Najia Askarzadah ryczy i wyje razem z nimi. Istnieją dla niej tylko dwa bojowe koty, skaczące i gryzące się nawzajem w ringu. Do oczu i uszu napływa krew.

Walka jest przerażająco szybka i krwawa. Po paru sekundach jedna łapa pięknego, srebrnego pręgowańca wisi na skrawku chrząstki i skóry. Z otwartej rany tryska krew, ale zwierzę i tak wrzeszczy na przeciwnika, próbuje skakać i robić uniki, dyndając bezwładnym trójkątnym ochłapem, siekąc potwornymi, zabójczymi kłami. W końcu leży i spastycznie obraca się na grzbiecie, ryjąc w piasku krwawą falę. Zwycięzcy już wzięli mistrza na smycz i wloką rozwścieczonego, rozwrzeszczanego potwora do boksu. Siwo pręgowany kot jęczy i jęczy, aż ktoś z ławki sędziów podchodzi i spuszcza mu na głowę bloczek żużlobetonu.

Dziewczyna w topie bez rękawów gapi się ponuro, zgarniając z piasku zmiażdżoną, drgającą masę. Zagryza dolną wargę. Najia kocha ją w tym momencie, kocha chłopaczka, z którym wymieniła spojrzenia, kocha wszystkich i wszystko na tej drewnianej arenie. Serce jej się szarpie, oddech pali, pięści ma zaciśnięte i drżące, źrenice rozszerzone, a mózg rozpłomieniony. Jest żywa i święta na osiemset procent. Znów nawiązuje kontakt wzrokowy z Ewidentnym Łobuzem. Kiwa głową, ale widzi, że musiał sporo przegrać.

Zwycięzcy występują na ring, by przyjąć owacje tłumu. Konferansjer krzyczy przez głośniki, ręce rzucają na stolik bukmacherów kasę kasę kasę. Po to właśnie przyjechałaś do Bharatu, mówi sobie Najia. Żeby tak poczuć życie, śmierć, iluzję i rzeczywistość. Żeby coś przegryzło się przez tę pieprzoną, rozsądną, zdrową, tolerancyjną Szwecję. Żeby spróbować czegoś szalonego i krwawego. Sutki jej stwardniały. Wie, że jest wilgotna. Wypiera się tego, że ściągnęła ją tutaj ta wojna, wojna o wodę, której nadejścia wszyscy się tak boją. Ona się nie boi. Pragnie tej wojny. Bardzo bardzo.

ROZDZIAŁ 5

LISA

Czterysta pięćdziesiąt kilometrów ponad Zachodnim Ekwadorem Lisa Durnau wbiega w stadko bobetów. Rozpierzchają się, zrywają na potężne nogi i uciekają z uniesionymi semaforowymi grzebieniami. Baldachimowy las odbija ich świergotliwe okrzyki ostrzegawcze. Pasące się młode unoszą głowy, w przestrachu wymachując przednimi łapami, po czym piszczą i nurkują rodzicom do toreb. Wysokie do pasa zaurotorbacze rozbiegają się dwoma przestraszonymi skrzydłami od Lisy w jej legginsach, topie i butach do biegania; młode desperacko próbują wepchnąć się głową naprzód między fałdy na brzuchach. To jeden z najbardziej udanych gatunków Biomu 161. W lasach symulowanego Ósmego Miliona Przed Naszą Erą jest od nich aż czarno. W Alterre w jeden prawdziwy dzień upływa sto tysięcy lat, więc jutro mogą wymrzeć — kiedy zmiany klimatyczne wysuszą ten wysoki, wilgotny las parasolowych drzew. Jednakże w obecnej ekologicznej chwili, wycinku czasowym tego, co jest w innej epoce, na innej Ziemi, będzie północną Tanzanią, teraźniejszość należy do nich.

Tupot i pośpiech bobetów płoszy grupkę tranterów, wspiętych na tylne łapy, wysysających liście drzewa trudeau. Wielkie, powolne drzewożerne stwory opadają na dłuższe tylne nogi i bezładnie rozbiegają się galopem. Płyty wewnętrznego pancerza poruszają się jak maszyny pod pasiastą jak kora wierzbowa skórą. Kamuflaż — William Morris, myśli Lisa Durnau. Flora — René Magritte. Drzewa trudeau to idealne półkule liści, rozsiane regularnie po równinie, jak ćwiczenie z rozkładu losowego. Niektóre z gałęzi rodzą pąki, kołyszące się wahadłowo na wietrze. Potrafią rozrzucić nasiona w promieniu stu metrów, jak strzałkowce do rozpędzania demonstracji. Stąd właśnie bierze się ich matematyczna regularność. Żadne trudeau nie wyrośnie w cieniu innego; ale w koronie tego lasu żyje prawdziwa obfitość gatunków.

Między drzewami migają jakieś cienie — stadko pasożytniczych beckhamów odskakuje od martwego trantera, w którym złożyły jaja. Szybujący wysoko ystavat nurkuje, spada, zygzakuje i zagarnia nieruchawego zauroperza w sieć ze skóry rozpiętą między tylnymi nogami. Szamotanina, rozpruwający cios dzioba i myśliwy znów się wznosi. Niezniszczalna, nienaruszalna Lisa Durnau biegnie dalej. Żaden bóg nie bywa śmiertelny we własnym świecie, a ona przez ostatnie trzy lata była reżyserem, zarządzającym i mediatorem Alterre, Ziemi równoległej ewoluującej w przyspieszonym tempie na jedenastu i pół miliona komputerów w Prawdziwym Świecie.

Beckhamy. Trantery. Trudeau. Lisa Durnau uwielbia tę figlarność taksonomii Alterre. Zasady astronomii zastosowane do biologii alternatywnej — znajdujesz coś czającego się na twoim twardym dysku, możesz to nazwać. Stąd mcconkeye, mastroianni, ogunwe, hayakawy i nowaki. Hammadi, cuestry i bjorki.

Bardzo to w stylu Lulla.

Złapała już własny rytm. Mogłaby tak biec w nieskończoność. Niektórzy słuchają przy tym muzyki. Niektórzy czatują, czytają pocztę, albo wiadomości. Inni każą swoim aeai-asystentom informować się o zadaniach na dzień. A Lisa Durnau sprawdza, co nowego w dziesięciu tysiącach biomów przetwarzanych na jedenastu i pół miliona komputerów uczestniczących w największym ewolucyjnym eksperymencie. Jej standardowa trasa to pętla wokół kampusu Kansas University, gdzie wspaniały, tajemniczy bestiariusz nakłada się na ruch uliczny Lawrence. Zawsze znajdzie się coś, co zadziwi i zachwyci, jakieś nowe nazwisko z książki telefonicznej dyndające na niesamowitym stworzeniu, które kłami i pazurami wydostało się z krzemowej dżungli. Kiedy na węźle Biome 158 w Guadalajarze czystym ewolucyjnym trafem z owadów wyewoluowały okrytostawowe, poczuła tę ekscytującą satysfakcję, jaką budzi niespodziewany zwrot akcji. Nikt nie przewidział lopezów, ale tkwiły, uśpione, w samych regułach gry. Dwa dni później w szkole podstawowej w Lancashire wyewoluowały rozmnażające się pasożytniczo beckhamy i owładnęło nią to samo. Nie daje się tego przewidzieć.