Bengalczyk mruga.
— Błazen.
— Sir, czy to siedziba firmy Odeco Incorporated?
— Tak.
— Proszę przeczytać ten nakaz.
Sowarowie uruchomili już generator i rozciągnęli po biurze przypinane lampki.
Chakraborty przesuwa dłoń pana Nandhy pod światło najbliższej z nich.
— Jak rozumiem, tak zwany, nieoficjalnie, nakaz ekskomuniki.
— Prosto z gabinetu samego ministra sprawiedliwości.
— Złożę oficjalną apelację i cywilny pozew o odszkodowanie.
— Oczywiście, sir. Inaczej byłoby nieprofesjonalnie. A teraz proszę uważać: moi agenci mają tu robotę do wykonania, i wszyscy tutaj poruszają się z odbezpieczoną bronią.
Sowarowie-inżynierowie zakładają na dziury w suficie wodoszczelne plomby. Dźawanowie podciągają do procesorów kable zasilające; Vik już siedzi za terminalami, jego własna skrzynka awatarów jest podłączona do macierzy.
— Nic tu nie ma.
— Pokaż.
Pan Nandha czuje, że Chakraborty zerka mu zza ramienia, uśmiechając się złośliwie, gdy nachyla się nad Vikiem skulonym przed rozwijanym ekranem. Vik przewija jeden zapis za drugim.
— Jeśli nawet była tu jakaś Trójka, to dawno uciekła. Ale czekaj, zobacz no! Nasz przyjaciel, Vishram Ray!
— Sir — odzywa się Madhvi Prasad zza swojego ekranu.
Przysuwa dwa biurowe krzesła z połamanymi oparciami. Pan Nandha siada obok niej. Skarpetki poskrzypują mu w butach, krzywi się na to upokorzenie. Źle jest prowadzić najważniejsze śledztwo w twojej karierze w skrzypiących, bawełnianych skarpetkach. Jeszcze gorzej zostać nazwanym błaznem przez bengalskiego prawnika-gogusia. Ale najgorzej usłyszeć oskarżenie, że w ogóle nie jest się mężczyzną, lecz hidżrą bez jaj, we własnej kuchni, pod własnym dachem, z ust własnej teściowej, pomarszczonej wdowy ze wsi. Pan Nandha odpycha od siebie to upokorzenie. Tańczący w deszczu nadzy sadhu znoszą więcej za mniej.
— Co my tu mamy? — pyta.
Prasad odwraca ekran ku niemu.
Jest słoneczny ranek na nowym ghacie w Patnie. Na obrzeżach kadru tłoczą się promy i wodoloty, w tle kłębią się biznesmeni i robotnicy; za nimi we wschodnim słońcu połyskują wieże nowej dzielnicy biurowej. Na pierwszym planie stoją trzy uśmiechnięte osoby. Jedna to Jean-Yves Trudeau, druga — jego żona, Anjali. Obejmują trzecią osobę, stojącą między nimi. Siedemnasto- czy osiemnastoletnią dziewczynę, o jasnej karnacji jak w najlepszych ogłoszeniach matrymonialnych. Jest od nich o głowę niższa, ale uśmiecha się szeroko i promiennie, mimo ogolonej czaszki, na której pan Nandha zauważa blizny wzdłuż linii włosów, ślad po niedawnej operacji.
Nachyla się bardziej. Jego oddech, schłodzony deszczem, zamienia się w parę w błękitnym świetle przypiętych do ścian świetlówek.
— No i właśnie: chcieli, żebyśmy to zniszczyli. — Dotyka palcem twarzy na ekranie. — Bo ona nadal żyje.
ROZDZIAŁ 39
KUNDA KHADAR
Dziesięć dni powolne pociski pokonywały płaską, spaloną słońcem równinę zachodniego Bharatu. Kiedy awadhski garnizon na Kunda Khadar uciekał przed dzielnymi bharackimi dźawanami, jednostki artylerii wzdłuż ośmiokilometrowego frontu wypuściły z przysadzistych walcowatych pojemników od dwustu do trzystu autonomicznych robotów. Każdy niesie ładunek dziesięciu kilogramów silnego materiału wybuchowego i jest wielkości i kształtu małego, napakowanego mięśniami kota. Dnie przesypiają w płytkich norach albo zagrzebane w pryzmach obornika. Gdy nadchodzi noc, wysuwają czułki do księżyca, machają składanymi, metalowymi nóżkami i pędzą przez pola i suche koryta wiejskich rowów melioracyjnych, czujne jak koty, jak one płochliwe, orientując się według światła księżyca i cichutkich popiskiwań GPS-u. Płoszą je światła ciężarówek, zamierają, ufając swemu prostemu kameleonowemu kamuflażowi. Nikt nic nie widzi, nikt nic nie słyszy, choć przemykają o centymetry od mechanika naprawiającego ciągniki, śpiącego na swoim ćarpoju. Kiedy pierwszy bramin wita słońce nad brzegiem świętej Gangi, już zdążyły zaryć się w piasku, uwiesić na krokwiach zadymionej i ciemnej świątyni, albo schować nad dnie wiejskiej cysterny z wodą. To aeai poziomu 1.4, ale ich ogniwa paliwowe chodzą na spowalnianej wolframem reakcji metanowej. Zbiegają się w jednym punkcie Bharatu, poruszając się od krowiego pierdnięcia do krowiego pierdnięcia.
W późny lipcowy wieczór powolne pociski docierają do celu. Przez ostatnie dwie godziny szły przez miasto, biegały po podmiejskich ogrodowych murkach, strasząc polujące koty, przeskakiwały z balkonu na balkon, by w ciszy i mroku biec przez ulicę, zbierały się po dwa i trzy, po dziesięć i dwanaście, wreszcie po sto — rój plastikowych łapek i elastycznych anten-czułków — obszczekiwane przez bezdomne psy. Ale kto by się tam przejmował ujadaniem bezdomnych psów.
O dziesiątej trzydzieści dwieście dwadzieścia powolnych pocisków infiltruje wszystkie kluczowe systemy głównej rozdzielni energetycznej Ray Power w Allahabadzie i jednocześnie detonuje. Prądu nie ma w całym zachodnim Bharacie, od Allahabadu do granicy. Milkną linie komunikacyjne. Centra dowodzenia są sparaliżowane, walczą z uruchomieniem awaryjnego zasilania. Ślepną naziemne stacje satelitarne. Obrona powietrzna jedzie na rezerwie. Przywrócenie mocy po awarii trwa trzy minuty. Podniesienie łącz komunikacyjnych i centrów dowodzenia kolejne dwie. I jeszcze trzy, zanim Bharat w pełni odzyska zdolność obronną.
W ciągu tych ośmiu minut sto pięćdziesiąt helikopterów transportowych Awadhu, wspieranych przez aeailoty z uzbrojeniem powietrze-ziemia, wychodzi z kamuflażu i wyładowuje piechotę i lekkie jednostki zmechanizowane pięć kilometrów za bharacką granicą. Gdy transportery opancerzone toczą się przez zapylone przygraniczne wioski, a załogi moździerzy zajmują wysunięte pozycje, ciężkie jednostki pancerne z lotniczą osłoną ruszają z miejsc postoju ku północnemu skrajowi tamy. Jednocześnie dwie dywizje pancerne przebijają się przez słabo bronioną granicę Bharatu w Rewie i prą drogą na Jabalpur do Allahabadu.
Zanim włączy się zasilanie rezerwowe i wystartują systemy dowodzenia i wywiadu, bharacka artyleria rozlokowana na zachodzie kraju patrzy w lufy ciężkich czołgów Franks, roje robotów-szczurów rozbrajają obronne pola minowe, a na tamę Kunda Khadar lecą z upiornym świstem pociski z moździerzy. Generał Jha, okrążony, odcięty od dowództwa i wystawiony na ataki z powietrza, gdyż całe wsparcie broni Allahabadu, poddaje się. Broń składa pięć tysięcy żołnierzy. To najbardziej triumfalne osiem minut w historii awadhskiej wojskowości. I najbardziej haniebne w historii Bharatu.
O dziesiątej czterdzieści udaje się z powrotem uruchomić sieć komórkową. W ciągu dziesięciu minut w całym sieczonym deszczem Varanasi rozdzwaniają się palmery.
ROZDZIAŁ 40
VISHRAM
W Shanker Mahal służba ogrodowa pod wodzą starego Rama Dasa wnosi ogrodowe meble pod osłonę przestronnych werand. Vishram idzie wzdłuż przecinającego trawnik szeregu przedmiotów z białego żeliwa i wikliny. Matka siedzi samotnie w samym końcu ogrodu, drobna, blada kobieta przy małym białym stoliku odcinającym się jaskrawo na tle spiętrzonej czerni monsunu. Zupełnie jak brytyjska utytułowana wdowa: zejdzie ze swej reduty dopiero, gdy nad nią rozpęta się burza. Vishram od zawsze pamięta ją właśnie taką, na trawnikach, przy białych stołach, pod gronami parasoli, ze swymi damami i ćajem na srebrnej tacy. Zawsze najbardziej lubił ten dom w czasie deszczu, kiedy jakby unosił się na wodzie pośród zieleni i czarnych chmur. Wtedy do życia powracały odwodnione duchy: pokój rozbrzmiewał ich poskrzypywaniami i trzaskami. W tę porę Shanker Mahal pachnie starym drewnem, wilgocią i wzrostem, całkiem jakby roślinne ornamenty na suficie jego sypialni mogły nagle wypuścić pączki i kwiaty. Splecione postacie na kolumnach i wspornikach relaksują się w deszczu.