— Tato?
Ranjit Ray kiwa głową.
— Vishram. Siadaj. Siadaj.
Vishram rozgląda się, ale wokół jest tylko popiół. To zapewne dość przyziemne, martwić się o własny garnitur. Ale z kolei on jest na tyle przyziemny, żeby wiedzieć, że może sobie kupić nowy. Siada obok ojca. Świątynią wstrząsa grzmot. Brzmi dzwon, wierni się modlą.
— Tato, co ty tu robisz?
— Pudźię za koniec epoki.
— Co za okropne miejsce.
— To celowo. Lecz oko wiary widzi inaczej i mnie nie wydaje się takie straszne. Jest odpowiednie. W sam raz.
— Zniszczenie, tato?
— Przemiana. Śmierć i ponowne narodzenie. Koło się obraca.
— Wykupuję Ramesha — oświadcza Vishram, siedząc boso w prochach zmarłych. — Będę kontrolować dwie trzecie firmy i zablokuję Govinda i jego zachodnich partnerów. Nie pytam cię. Po prostu mówię.
Widzi w oczach ojca przebłysk dawnej doczesności.
— Na pewno domyślasz się, skąd mam pieniądze.
— Mój serdeczny przyjaciel Chakraborty.
— Wiesz kto — czy raczej co — za nim stoi?
— Wiem.
— Od jak dawna?
— Od początku. Odeco skontaktowało się ze mną, kiedy uruchamialiśmy projekt punktu zerowego. Chakraborty był nadzwyczaj bezpośredni.
— To było cholernie ryzykowne. Gdyby Psy Kryszny się dowiedziały… Ray Power, energia z ludzką twarzą, staramy się nie niszczyć środowiska, i tak dalej?
— Nie widzę żadnej sprzeczności. To żywe istoty, rozumne istoty. Jesteśmy im winni opiekę. Niektórzy z bankierów grameen…
— Istoty. Powiedziałeś „istoty”.
— Tak, dokładnie. Wygląda, że są to trzy aeai trzeciej generacji, ale oczywiście ich subiektywne światy niekoniecznie pokrywają się ze sobą, choć pewne podprogramy mają wspólne. Odeco, jak sądzę, jest wspólnym kanałem dla co najmniej dwóch.
— Chakraborty nazwał to aeai Odeco Brahmą.
Ranjit Ray uśmiecha się lekko, porozumiewawczo.
— Spotkałeś się kiedyś z Brahmą?
— Vishram, a co by przyszło na takie spotkanie? Spotykałem się z facetami w garniturach, gadałem z twarzami przez telefon. Może były Brahmą, a może jego wcieleniami. W ogóle ma jakiś sens mówienie o „spotkaniu” z taką rozproszoną istotą?
— Powiedzieli kiedyś, czemu chcą finansować projekt punktu zerowego?
— Nie zrozumiesz tego. Ja tego nie rozumiem.
Błyskawica rozświetla na moment wnętrze sali kremacyjnej. Grzmot nadchodzi, ciężki i potężny; popiołem miotają dziwne wichry.
— Powiedz mi.
Dzwoni palmer Vishrama. Krzywi się ze złości. Wierni łypią groźnie na taki bluźnierczy wtręt w ich sanctum. Wysoki priorytet. Vishram przełącza się na sam głos. Gdy Marianna Fusco kończy mówić, wsuwa urządzonko do wewnętrznej kieszeni.
— Tato, musimy stąd iść. Ranjit Ray marszczy czoło.
— Nie rozumiem, co mówisz.
— Musimy natychmiast stąd uciekać. Tu nie jest bezpiecznie. Awadh opanował tamę Kunda Khadar. Nasi żołnierze się poddali. Nic już nie dzieli ich od Allahabadu. Mogą dotrzeć tam w dwadzieścia cztery godziny. Tato, jedziesz ze mną. Mam wolne miejsca w samolocie. Koniec tego wszystkiego, i to już. Jesteś zbyt ważnym człowiekiem z międzynarodową reputacją.
Vishram wstaje, wyciąga rękę do ojca.
— Nie, nigdzie nie idę, a mój własny syn nie będzie mi rozkazywał, jak jakiejś matce-wdowie. Podjąłem już decyzję, odszedłem i nigdzie nie wracam. Nie mogę wrócić; tamten Ranjit Ray już nie istnieje.
Zirytowany Vishram kręci głową.
— Tato.
— Nie. Nic mi się nie stanie. Ja nie mieszkam w tym napadniętym Bharacie, to inne państwo. Nie mogą mnie dotknąć. Idź już, idź, idź. — Odpycha jego kolana. — Masz dużo spraw, idź już. Nie może ci się nic stać. Będę się za ciebie modlić, będziesz bezpieczny. No, idź. — Ranjit Ray zamyka oczy.
— Wrócę…
— Nie znajdziesz mnie. Nie życzę sobie. Sam wiesz, co masz robić. — Gdy Vishram pochyla się pod okrwawioną belką, ojciec woła za nim: — Ale już miałem ci powiedzieć! Odeco, Brahma, aeai… czego ona szuka w naszym punkcie zerowym. Wyjścia. Gdzieś tam, we wszystkich tych splotach z teorii M-gwiazdy istnieje wszechświat, gdzie Brahma i podobne mu istoty mogą sobie żyć, swobodnie i bezpiecznie, i nigdy ich nie znajdziemy. I dlatego właśnie siedzę w tej świątyni: chcę zobaczyć, jaką minę będzie miała Kali, gdy skończy się jej epoka.
Gdy Vishram opuszcza świątynię, deszcz pada już nieprzerwanie. Marmur jest śliski od wody i popiołu. Wąskie uliczki wokół świątyni wciąż są pełne ludzi, ale klimat się zmienił. To już nie religijny zapał ani wspólna radość z deszczu padającego na wyschnięte miasto. Wieść o upokorzeniu pod Kunda Khadar się rozniosła, gali roją się od braminów, wdów w bieli, wyznawców Kali w czerwieni i młodych gniewnych w markowych dżinsach i bardzo świeżych koszulach. Zerkają w ekrany telewizyjne, wydzierają wydruki z drukarek, albo zbierają się wokół odbiorników radiowych w rikszach czy chłopaczków z kanałami informacyjnymi na palmerach. Zgiełk na ulicach się wzmaga, w miarę jak informacja przeobraża się w plotkę, w dezinformację, w slogany. Dzielni bharaccy dźawani są pokonani. Chwała Bharatu zwyciężona. Dywizje Awadhu jadą już obwodnicą Allahabadu. Weszli na świętą ziemię. Kto nas ocali? Kto nas pomści? Jivanjee Jivanjee Jivanjee! Karsewaccy wojownicy maszerują, by odrzucić najeźdźców falą własnej krwi. Shivaji zmyje hańbę Ranów.
— Gdzie twój ojciec?
Gdy Vishram wkłada buty, wokół niego lawirują rikszarze.
— On nie jedzie ze mną.
— Tak myślałem, że nie pojedzie, panie Ray. — Dziwnie brzmią te słowa w ustach Shastriego: „Panie Ray”.
— No to może ja zaproponuję, żebyśmy stąd zjeżdżali, bo czuję się tu bardzo biała, bardzo zachodnia i bardzo kobieca — mówi Marianna Fusco. Strome alejki są zdradziecko śliskie od spływającej wody. — Co to jest, że u was wszystko zawsze kończy się zamieszkami? — pyta.
Klimat ulicy jest ostry, nieprzyjemny, zaraźliwy. Między nadwieszającymi się nad zaułkiem budynkami Vishram widzi już tilt-jeta na plaży. A z tyłu — katastrofa; zgiełk głosów wzmaga się aż po panikę. Odwracając się, widzi blaszany wózek z samosami przewrócony na bok, ładunek pikantnych trójkącików rozsypany po całym gali, gorący olej ściekający po wąskich schodkach. Muśnięcie zapalonego gazowego palnika; ogień wypełnia całą uliczkę. Krzyki, wrzaski.
— No, chodź. — Vishram ujmuje Mariannę pod łokieć i pospiesznie sprowadza po schodkach.
Gdy nurkują na siedzenia za pilotem, ten już grzeje silniki. Shastri cofa się z ich strumienia, unosząc ręce w błogosławieństwie. Tilt-jet unosi się w ulewie, kiedy po schodkach leją się już ludzie, jak pędzące ku wodzie szczury, wymachując lathi, podnosząc kije i kamienie, żeby rzucać w obcego, w najeźdźcę. Na szczęście pilot jest już za wysoko. Odwraca samolot, Vishram widzi pożar jako plamę żaru, przelewającą się z budynku na budynek jak ciecz, niezrażoną padającym deszczem.
— Epoka Kali — szepcze.
Najgorszy wynik rzutu kośćmi, gdy pleni się ludzka niezgoda i zepsucie, gdy niebo się zamyka, gdy uszy bogów są głuche, entropia — maksymalna i nie ma żadnej wartej wspomnienia nadziei. Gdy ziemię niszczy ogień i woda, myśli Vishram, kiedy tilt-jet przechodzi do lotu poziomego, kiedy czas się zatrzymuje, a wszechświat rodzi się na nowo.