ROZDZIAŁ 41
LISA
Przed podcieniem pada deszcz, jak kurtyna, a Lisa Durnau pije właśnie trzecią szklaneczkę ginu. Siedzi na wiklinowym fotelu na marmurowym krużganku. Oprócz niej jest tu tylko dwóch mężczyzn w tanich garniturach i sandałach. Popijają herbatę. Ze swojego miejsca obejmuje wzrokiem główną bramę i recepcję. Łoskot deszczu uderzającego w zmęczony kamień jest niewiarygodnie głośny. Niezła burza, nawet jak na standardy amerykańskiego Środkowego Wschodu. Błyskawice i w ogóle.
Znowu pusta. Kiwa na kelnera. Wszyscy są młodymi, nieśmiałymi Nepalczykami, przebranymi za Radźputów, w bharackim Varanasi. Nie ogarnia tego. Nie ogarnia większości rzeczy tu, na czarnej północy. Już zaczynała pojmować to piękne, cywilizowane południe z jego łagodną anarchią, kiedy wylądowała pośrodku kraju i miasta, gdzie ludzie wyglądają i ubierają się tak samo, lecz wszystko jest pod każdym względem inne.
Taksówkarz potraktował słowa „Amerykański konsulat” jako zaproszenie, by ją naciągnąć — obwiózł ją wokół ronda z wielką figurą Ganeśi pod śmiesznym kopulastym pawilonikiem i billboardem reklamującym Podniecająco żebrowane! Sztruksowe spodnie!
— Rondo Sarkhand! — woła taksówkarz. — Niebezpieczne płać ekstra. Płać ekstra.
Na każdej płaskiej powierzchni wymalowano sprejem swastyki. Lisa nie pamięta, w którą stronę jest ta słuszna, a w którą faszystowska, ale niepokój budzą obie.
Urzędnik konsularny Rhodes przejrzał jej akredytację.
— Do czego to właściwie panią uprawnia?
— Mam znaleźć pewnego człowieka.
— To nie jest dobry czas. Ambasada zaleca wyjazd wszystkim obywatelom USA. Nie możemy zagwarantować pani bezpieczeństwa. Tu mierzą w interesy Ameryki. Spalili Burger Kinga.
— Ekstra grillowane nad ogniem.
Wymknął mu się ledwo dostrzegalny, nerwowy uśmieszek. Uniósł brwi na widok Tabliczki. Lisa Durnau sama by je chętnie uniosła. Elegancko podał jej z powrotem dokumenty.
— Życzę powodzenia w pani misji, obojętne, co to za misja. Udzielimy wszelkiej możliwej pomocy. I cokolwiek by mówiono, to piękne miasto.
Lecz Lisie Varanasi, mimo neonów, wieżowców i podświetlanych śikar, wydało się miastem popiołu. Prochy na ulicach, w kapliczkach i świątyniach, na czołach świętych, na opływowych spojlerach i dachach maruti i fatfatów. Niebo barwy popiołu, ciemne i przynoszące falę miękkiej sadzy. Nawet z klimatyzacji w hotelu czuła osiadający jej na skórze tłusty, węglowodorowy popiół. Hotel Lulla był pięknym, starym muzułmańskim domem, z marmurowymi podłogami, balkonikami i schodami w niespodziewanych miejscach, ale w pokoju było brudnawo. A w barku pusto. Przez sedes przeciągnięty pasek papierowego ręcznika. Na wszystkich piętrach i balkonach było pełno ekip reporterskich. Przez wzgląd na dawne czasy zajrzała pod prysznic. W książce rezerwacji było oprócz Lulla jeszcze jedno nazwisko. Ajmer Rao. Tabliczka ściągnęła kadr z kamery w hallu, o kiepskiej rozdzielczości — ona. Laska z kosmosu. Niższa niż Lisa sobie wyobrażała. Szeroka w tyłku, ale może to takie ujęcie. Tylko co ona ma na czole?
Ajmer Rao. Pierwsze, co przyszło jej do głowy: ucieszyła się, że Lull z nią nie śpi. A oto i on sam. Szczuplejszy. Łagodniejsza twarz. Okropne, okropne ciuchy. Powiększająca się łysina, dla równowagi z tyłu dłuższe włosy. Pod każdym względem jakby wyłonił się z wirujących pikseli Tabernakulum.
Lisa patrzy na deszcz i czuje, że jest wściekła, że aż kipi od gniewu. Całe życie walczyła z ojcowską, kalwińską doktryną predestynacji, a teraz patrzy, jak na Varanasi spada monsun, i jest to wynik karmicznych sił liczących sobie siedem miliardów lat. Ona, Lull, ta dziewczyna z szerokim tyłkiem, wszystko to gra według scenariusza równie predestynacyjnego i fatalistycznego, jak odcinki Miasta i wsi. Jest zła, bo uświadamia sobie, że nigdy nie uciekła. Skomplikowane zachowania Alterre, jej przestrzeni umysłów Calabiego-Yaua, rozrabiających na monitorze automatów komórkowych, powstawały z prostych, nieugiętych zasad. Tak prostych, że możesz nigdy nie zauważyć, że tobą rządzą.
Wpalcowuje się do Alterre. Dla zabawy wprowadza swoje aktualne współrzędne GPS, skorygowane o dryf kontynentalny, włącza pełną propriocepcję i wkracza do piekła. Stoi na pobrużdżonej połaci czarnej lawy pożyłkowanej czerwonymi, żarzącymi się pęknięciami. Niebo skrzepło w dym rozjaśniany błyskawicami, spada na nią deszcz popiołu. Prawie dusi się siarką i dymem, pstryknięciem wyłącza wrażenia węchowe. Równina unosi się łagodnie ku szeregowi niskich stożków wypluwających grube, bystre strumienie magmy. Zza horyzontu nadlatują snopy iskier. Sięga wzrokiem na dwadzieścia kilometrów w każdą stronę i nigdzie nie dostrzega choćby odrobiny życia.
Spanikowana Lisa Durnau mruga i przenosi się z powrotem do deszczowego Varanasi. Serce jej wali, w głowie się kręci; całkiem jakby skręcić na skrzyżowaniu ulic i bez ostrzeżenia wpakować się na rumowisko po wieżach WTC. Czuje organiczny szok. Boi się uczynić gest, który przeniósłby ją tam z powrotem. Otwiera Alterre w trybie okienkowym. Komentarz mówi jej, że następuje erupcja Trapów Dekańskich.
Pół miliona kilometrów sześciennych lawy wylewa się z płaszcza Ziemi w miejscu, gdzie za sześćdziesiąt pięć milionów lat będzie wyspa Reunion. Wulkan Święta Helena, kiedy zatrząsł całym północno-zachodnim Pacyfikiem, wypluł z siebie jeden skromny kilometr sześcienny. Pół miliona takich świętych Helen. Rozstaw je równomiernie, a zalałyby stany Waszyngton i Oregon dwukilometrową warstwą płynnego bazaltu. Prawdziwe Trapy Dekańskie tworzyły warstwę dwa kilometry pod środkowozachodnimi Indiami, kiedy ten subkontynent pędził (w geologicznej skali) ku masywowi Azji na czołowe zderzenie, które wypiętrzyło największy łańcuch górski na Ziemi. Uwolnione wtedy CO2 przytłoczyło wszystkie istniejące mechanizmy wiązania węgla i spuściło kurtynę na koniec okresu kredowego. Życie na ziemi wiele razy stało na skraju przepaści. Alterre nie byłaby alternatywną ewolucją bez wywołujących masowe wymieranie mechanizmów w rodzaju wulkanizmu, wędrowania biegunów, zderzeń z ciałami niebieskimi. Pierwsza liga zabaw w Boga. Nie tym się jednak przeraziła, nie dekańskimi erupcjami. Chodzi o to, że na Ziemi powódź dekańskich bazaltów nigdy nie dotarła na Nizinę Hindustańską. W Alterre Varanasi pokrywa równia rozżarzonego bazaltu.
Wchodzi w tryb boskiego oka. Palec poczucia winy z dzieciństwa grozi jej, gdy koziołkuje wysoko nad Oceanem Indyjskim. Z prawdziwego kosmosu nigdy nie było tak ładnie widać. Europa to łańcuch wysp i półwyspów wzdłuż zachodniej krzywizny planety, Azja — płynąca na północ połać lądu. Północna Azja płonie. Chmury popiołów pokrywają pół kontynentu. Ognie rozświetlają nocną stronę ziemi. Lisa Durnau otwiera okienko z danymi. Wydaje cichy, nieartykułowany krzyk. Wybuchają też Trapy Syberyjskie.
Alterre umiera, uwięziona między pożarem głowy i talii. Dwutlenek tlenu ze skorupy, uwolniony przez pienisty, gazowany bazalt, utworzy wraz z węglem z płonących lasów potworną cieplarnię, podnosząc temperaturę atmosfery i oceanów na tyle, by wywołać eksplozję klatratu metanu: gigantyczne uwolnienie metanu uwięzionego głęboko pod wodą w lodowych klatkach. Oceany spienią się jak upuszczona puszka gazowanego napoju. Poziom tlenu spadnie, wzrośnie temperatura. Fotosynteza w oceanach ustanie. Morza zmienią się w zbiorniki pełne gnijącego planktonu.