— Wow — mówi Najia. Widzi nawet pęknięcia na niskich, skórzanych sofach.
— Eee, to nie jest prawdziwy Brahmpur — mówi Tal. Kolejny elegancki gest i czas, rozmazując się, rusza naprzód. — No, oczywiście obsada myśli, że tak, ale my mówimy na to „Brahmpur B”. To metamiasto, w którym toczy się akcja metaserialu. Teraz przewijam do przodu do ślubu Chawli i Najiadwala. Masz pod ręką to wideo?
Najia jest oszołomiona widmami przyszłych intryg fabularnych przeskakującymi w mignięciach przez nieruchome pomieszczenie. Dzień i noc zlewają się stroboskopowo przed jej oczami. Tal zgina dłoń w szpon, skręca ją, czas zwalnia do migotania dni i nocy. Teraz widać ludzi, pędzących przez eleganckie, chłodne, marmurowe foyer. Tal spowalnia czas jeszcze bardziej, hall nagle rozjaśniają kolorowe draperie. Naciska powietrze otwartą dłonią, czas staje.
— Dawaj, dawaj. — Niecierpliwie pstryka palcami.
Najia wręcza mu palmera. Nie odrywając wzroku od ekranu, ściąga z niego dane. Pośrodku hallu otwiera się dziura, zaraz wypełnia ją N.K. Jivanjee. Delikatnymi ruchami palców Tal przesuwa obraz w przód, dopasowując go do tła, potem cofa dłoń, obrysowuje ramką ścianę z udrapowaną tkaniną, wydziera ją ze świata N.K. Jivanjeego i wrzuca do fałszywego Brahmpuru. Nawet Najia Askarzadah widzi, że pasuje.
— To jest mniej więcej za sześć miesięcy na osi czasowej metaserialu — mówi Tal, pozwalając punktowi widzenia wędrować po pokoju, omiatając zamarłych gości weselnych w kosztownych strojach i simulacra reporterów plotkarskich magazynów z prawdziwego świata wbitych w tekstury swoich najlepszych garniturów, czekających na przybycie nieprawdziwego pana młodego na białym koniu. — Istnieją w kilku ramach czasowych jednocześnie.
Najia wspomina fantastyczny słoniowy pawilon Lala Darfana unoszący się nad Himalajami. „Czy możemy ufać w to, co zdaje się nam, że pamiętamy?”. Wydawało jej się, że to, o czym z nim dyskutuje, to już niezła sofistyka, lecz Tal gra w jeszcze bardziej wyrafinowaną grę, w meta-metagrę. Najia wspomina pradawną bajkę z dzieciństwa, którą opowiedziała jej niania w zimową noc, niepokojącą, jak to potrafią tylko te naprawdę niesamowite; że bajkowe światy są zagnieżdżone jeden w drugim jak matrioszki, ale każdy następny jest o wiele większy niż ten, w którym jest zawarty, a do tego w samym środku trzeba się przeciskać przez drzwiczki mniejsze niż ziarenko gorczycy, za to wewnątrz są całe wszechświaty.
— Są oskryptowani szczegółowo na jakieś osiem miesięcy do przodu. Nie ma pogody, aeai przewiduje ją na dwadzieścia cztery godziny naprzód i dokłada na końcu. Do czasu, gdy scenariusz wchodzi w czas rzeczywisty, pamięć jest już utrwalona i żadne z nich nie pamięta, że kiedyś było inaczej. Jest też aeai, która dokłada gupśap, wyniki meczów i inne takie. Główne postacie są o wiele dalej na swoich osiach czasowych niż drugoplanowe, pracujemy więc na kilku płaszczyznach czasowych naraz. Prawidłowo mówiąc, ich wektory czasowe odchylają się od naszego o pewien kąt.
— Trochę dziwnie.
— Podoba mi się, jak jest dziwnie. Ale co innego: nikt spoza Indiapendent nie ma do tego dostępu.
— Satnam?
Tal marszczy brwi.
— Myślałom, że nawet nie umie tego obsługiwać. Dobra, zaraz. Wejdziemy w pełną propę. Podłączę ci tu hoeka.
Zakłada swojego, z inteligentnego plastiku otulającego czule krzywiznę czaszki, potem dopasowuje Najii drugiego. Palce ma bardzo zręczne i bardzo delikatne. Gdyby nie włamywała się właśnie do zabezpieczonego systemu z Najbardziej Poszukiwanym Neurkiem, które być może właśnie obaliło rząd, i które dopiero co uratowała dziś rano, na dworcu, przed mordercą, mogłaby nawet zamruczeć.
— Wejdę do logów. Może być trochę dezorientujące.
Najia omal nie przewraca się w tył z krzesłem. Spada w środek olbrzymiej sfery wypełnionej kreseczkami zapisów, a wszystko to jest nałożone na ciemną salę, łuk ekranu i deszcz lejący się po grubym, niebieskim szkle. Jest w centrum galaktyki danych; gdziekolwiek spojrzy, w dal ciągnie się strumień kodów. Tal przesuwa dłonie, sfera wiruje, linie adresowe rozmazują się jej w oczach, jakby na dane działał efekt Dopplera. Kręci się jej w głowie, chwiejnie łapie za poręcze krzesła.
— O rany.
— Przyzwyczaisz się. Jeśli ktoś grzebał w moim wspaniałym ślubie, zostawił w rejestrze ślad, właśnie tego szukam. Najnowsze wpisy są pośrodku, starsze schodzą dalej. O — mówi Tal.
Kody rozmazują się jak gwiazdy przy przejściu w nadświetlną. Najia Askarzadah jest pewna, że czuje wiatr danych we włosach. Wypada z cyberloru, zatrzymując się bez bezwładności przy zielonym fragmencie zapisu. Kula świecących się wskaźników do plików wygląda na niezmienioną. Wszędzie środek, nigdzie obrzeża. Jak we wszechświecie. Tal łapie zapis.
— O, to dopiero jest dziwne.
— I podoba ci się? — pyta Najia.
— Istotnie, to mi się wcale nie podoba. Ktoś grzebał w plikach moich projektów, ale to nie żaden znajomy kod. Bo nie wygląda na coś z zewnątrz.
— Jakiś inny kawałek softu przegląda twoje pliki?
— Bardziej, jakby aktorzy modyfikowali własne scenariusze. Wchodzę. Jeśli ci się kręci w głowie, zamknij oczy.
Nie zamyka i żołądek się jej wywraca, gdy otaczający ją świat powoli falujących zapisów szarpie, przybliża się i zakrzywia. Tal przeskakuje w nadprzestrzeni od skupiska do skupiska kodów.
— Bardzo, bardzo dziwne. To faktycznie robota kogoś z wewnątrz, ale nikogo z obsady. Zobacz. Widzisz? — Tal łapie naręcze kodów, układa je na siatce w przestrzeni. — Wszystkie te elementy są wspólne. Żeby oszczędzić na pamięci, wielu niskopoziomowych aktorów aeai jest podaplikacjami tych wyższych. Anita Mahapatra zawiera także Narindera Rao, panią Devgan, begum Vorę, a oni z kolei po jakieś pięćdziesiąt czerwonych koszul.
— Czerwonych koszul?
— Jednorazowych statystów. To chyba amerykański termin. Tu jest lista ostatnich wejść do systemu projektowania scenografii. Widzisz? Ktoś zagląda do moich projektów regularnie od osiemnastu miesięcy. Ale niesamowite jest coś innego: te wszystkie powtarzające się sekcje kodu wskazują na aktora jeszcze wyższego poziomu, takiego, który zawiera w sobie Lala Darfana, Aparnę Chawlę i Ajay Najiadwalę. Całkiem jakby chodziło tam coś jeszcze, czego nie widać, bo jest za duże.
W kremowym domku nad wodą był atlas wielkości małego dziecka. W zimowe wieczory, kiedy zatoczka zamarzała, ośmioletnia Najia z trudem ściągała go z półki, rozkładała na podłodze i zatracała się w innych klimatach. Grywała z matką i ojcem w taką grę, w której wybierali na mapie jakieś słowo i ścigali się, kto pierwszy wskaże je palcem. Szybko sobie uświadomiła, że najłatwiej wygrać, wybierając coś wielkiego i oczywistego. Oko wypatrujące miasteczek, wsi i stacyjek na Mato Grosso mogło nie zauważyć rozciągniętego na mapie napisu BRAZYLIA, wypisanego bladoszarymi literami wielkości jej kciuka. Ukrywającego się na widoku pomiędzy drobnymi literkami.