Najia wymruguje się ze spiralnego tańca kodów i wskaźników plików z powrotem do ciemnego biura. Jest uwięziona w sześcianie deszczu. Główny scenariusz, który sam się pisze? Telenowela jak siedem milionów indyjskich bogów, awatary i emanacje schodzące na coraz niższe poziomy boskości od Brahmana, Ostatecznego i Jedynego?
Potem widzi, jak Tal cofa się od komputera, z ustami otwartymi w przestrachu, uniesioną dłonią w geście obrony przed złym okiem. W tej samej perspektywie widzi także Pandego w jego mundurze ze stójką i żółtym turbanie — wbiega, podrygując, do pomieszczenia.
Taclass="underline"
— To niemożliwe…
Pande:
— Państwo państwo chodźcie szybko, premier właśnie…
Wtem hoek Najii Askarzadah przeskakuje w pełną propę — odlatuje od Tala, Pandego, Indiapendentu w monsunie, do świetlistego, podniebnego miejsca, udrapowanej w jedwabie konstrukcji między chmurami. Już ją w to miejsce zapraszano. To napowietrzna słoniowa hauda Lala Darfana, żeglująca na skraju Himalajów. Jednakże na tronie z poduszek przed nią nie zasiada Lal Darfan. To N.K. Jivanjee.
ROZDZIAŁ 44
SHIV
Yogendra wpływa łódką między płonące świeczkami dije. Monsun wzburza Ganges, ale delikatne łódeczki z liści mango dalej podskakują na rozfalowanej wodzie. Shiv siedzi po turecku pod plastikową płachtą, trzymając się nadburci i próbując wyczuć równowagę. Modli się, żeby nie musiał skakać. Zerka w tył na Yogendrę kucającego na rufie, z dłonią pewnie trzymającą rumpel alkoholowego silnika; rozgląda się po rzece. Na skórze ma paciorki deszczu, spływające mu z włosów po twarzy; ubranie lepi się do ciała. Shivowi przypominają się szczury, które widział, pływające w otwartych ulicznych rynsztokach. Jednakże perły owinięte wokół szyi Yogendry lśnią.
— Pompuj, pompuj — rozkazuje Yogendra.
Shiv pochyla się ku pompce zęzowej. Deszcz napełnia małą, poręczną amerykańską sportową łódkę, z obrazkiem na dziobie rodem z Północnego Zachodu, znad oceanu — choć Shiv wolałby w tym miejscu widzieć Oko Śiwy — szybciej niż wyrabia się ręczna pompka. Nie ma ochoty przyglądać się dokładnie tej arytmetyce. Nie umie pływać. Godny radźi kontakt z wodą to płytszy koniec basenu, między dziewczynami i pływającymi tacami z drinkami.
Aby tylko dotrzeć do Chunaru.
— Lądujecie gdzieś tutaj. — Anand rozłożył na stoliku do kawy kartki A4 z wysokorozdzielczymi wydrukami mapy okręgu Chunar. Kawa z haszem gotowała się powolutku na palniku. Puknął w mapę palcem. — Miasto Chunar jest jakieś pięć kilometrów na północ. Na określenie „miasto” zasłużyło sobie tylko dlatego, że ma most przez Ganges. Bo poza tym to wiejskie zadupie, gdzie posuwają krowy i połowa mieszkańców to kazirodcy. Jedyna ciekawa rzecz to stary fort. Proszę, tu są wydruki. — Rozdał talię błyszczących odbitek.
Shiv przejrzał je. Historia Gangesu to historia właśnie takich fortów jak ten w Chunarze — wyrosłych z historycznej konieczności na cyplach i wzgórzach nad zakrętami rzeki i wabiących ku sobie władzę, dynastie, intrygi, uwięzienia, oblężenia, ataki. A teraz ostatni taki atak. Zatrzymał się przy widokach ze środka, zrujnowanej mogolsko-brytyjskiej architekturze duszącej się pod zadaszeniami z włókna węglowego, w słońcu białymi jak sól.
— Ramanandacharya to cipa, twardziel na pokaz, ale jedyny w tej dziurze. Oprócz sundarbanu ma jeszcze call centre. Chcesz wejść do komputera męża, zobaczyć co kombinuje, albo wymazać się z kredytowej czarnej listy, to złamią to dla ciebie na poczekaniu. I każdy adiwasi jest lojalny wobec wodza. Czyli wchodzisz, załatwiasz sprawę i spadasz, nie czekasz na podziękowania i buziaczki. A teraz: do obrony mają…
Łoskot samolotów rozlega się tak nisko i jest taki głośny, że Shiv zakrywa uszy. Yogendra stoi na rufie, wodzi wzrokiem za ich światełkami; cztery wojskowe tilt-jety w ciasnym szyku. Shiv widzi, jak jego zęby lśnią w światłach miasta.
— Pompuj, pompuj!
Macha wajchą skrzypiącej pompki, patrzy na kałuże wody gromadzącej się wokół zaklejonych w folię pakunków. Lepiej byłoby wyrzucić tę bezmyślną maszynkę za burtę i zacząć czerpać rękami. Ci Amerykanie i ich maszynki! Na każdą okazję jakieś ustrojstwo. Nauczcie się, że ludzie są lepsi i tańsi. Można ich karać i się uczą.
Grzmot przemieszcza się na zachód. Tuż po nim deszcz uderza ze zdwojoną siłą. Na lewym brzegu gazowe pochodnie fabryk ustępują miejsca piaskowcowemu cielsku fortu Ramnagar, monumentalnego, podświetlonego reflektorami uzurpatora. Yogendra przeprowadza łódź pod mostem pontonowym, nawet wśród ulewy będącym ostrzem hałasu. Shiv patrzy na Ramnagar, tarasy i pawilony wznoszące się za czerwonymi murami stojącymi w wodzie. Stój sobie, stój, myśli Shiv. Poczekaj, aż będę wracał, po tym, jak wziąłem twoją siostrę w górze rzeki. Zobaczymy, czy będziesz taki dumny i bojowy z tymi murami i wieżami. Zadanie godne radźi — szturm na zamek. Nie przez oblężenie, nie na czele tysiąca słoni, ale inteligencją i stylem. Shiv Faraji, bohater filmów akcji.
Teraz zwinna łódka zbliża się do nowego mostu. Yogendra wynajduje miejsce pozbawione nurtu i puszcza się nim. Ciężarówka spadła z szosy i utkwiła na mieliźnie, jak wystający pień ozdobnie pogiętego metalu, ledwie przypominający samochód. Woda wciąż pachnie alkopaliwem. A ponad smrodem rzeki perfumy: Shiv unosi głowę, czując mdlący aromat aksamitek. Zapach to klucz do pamięci; w nagłym przebłysku uświadamia sobie, gdzie czuł go poprzednio; grube opony terenowego mercedesa miażdżące płatki, gdy wjeżdżał tu pod górę. Aksamitki maskujące obracające się w wodzie zwłoki, napuchłego trupa. Wrzucił go do Gangi, tu, gdzie teraz płynie. Powtórzył podróż tego ciała, z dala od światła mokśi.
— Ej! — Yogendra wyciąga z ucha słuchawkę palmera i pokazuje Shivowi. — Daj na Radio Kashi.
Shiv wybiera stację. Podekscytowani spikerzy przekrzykują się nawzajem, mówią coś o żołnierzach, atakach powietrznych, maszynach bojowych. Kunda Khadar. Awadhczycy odbili Kunda Khadar. Awadhczycy wdarli się na świętą ziemię Bharatu. Awadh niedługo zajmie Allahabad, święty Allahabad, miasto Kumbhameli. Żołnierze Sajidy Rany uciekają przed nimi jak myszy z palonego ścierniska. Wychwalani dźawani Sajidy Rany rzucili broń i unieśli ręce. Plan Sajidy Rany sprowadził na Bharat katastrofę. Sajida Rana zawiodła Bharat, okryła go hańbą, rzuciła na kolana. Co zrobi teraz Sajida Rana?
Shiv wyłącza radio.
— A co to nas obchodzi? — mówi do Yogendry. — Słonie walczą, a szczury zajmują się swoimi sprawami.
Chłopak kręci głową i dodaje gazu. Łódka unosi dziób i prze w górę rzeki przez ścianę deszczu.
— Dobry sprzęt. Nie najlepszy, ale dobry. Pokażę ci po kolei. Paralizatory plazmowe. Wiesz, jak działają? To proste. Tu ręka, żółty guzik. Celujesz i strzelasz, tyle. Nie trzeba nawet specjalnie celować, na tym polega ich urok, dlatego będą twoją podstawową bronią. W zbiorniku jest gaz na dwanaście strzałów. Macie każdy po pięć, powinno wystarczyć. Jak się skończą, to je wyrzucasz, są do niczego. Zatrzymają maszyny, ale najlepsze są przeciwko celom biologicznym. Nasz przyjaciel Ramanandacharya ma świra na punkcie techniki, i to jest jego fatalna słabość, ale trochę mięsa tam trzyma, do seksu i do noszenia broni. Lubi kobiety. Bardzo. Ma jakiś taki bondowski odpał, tak mówi Mukherjee. No rozumiesz, widziałeś ten zamek? Nie wiem, czy są w takich obcisłych czerwonych kombinezonach, ale parę może trzeba będzie potraktować prądem, tak dla nauczki, nie? A każdy chłopek to jego lojalny sługa. I jest jeszcze paru prawdziwych gości z bronią. Mukherjee mówi, że znają też sztuki walki. Ale jest na nich jeden sposób — nie dać im podejść za blisko. Myślisz, że one są w czerwonych kombinezonach? Może zrobisz dla mnie parę zdjęć? Paralizatory — na mięso. Na maszyny potrzebne jest coś, co wymiata cały obszar. Te cukiereczki. Granaty EMP. Super są. Jakby polewać skorpiony benzyną. Tylko uważaj, żeby nie mieć wtedy wpiętego hoeka, ani w ogóle niczego, bo ogłuchniesz i oślepniesz. I uważaj przy tym sofcie. Nie muszę ci mówić, że to sfajczy każdy sprzęt. Dobra, a teraz suddhawasa, gdzie trzyma te swoje deszyfratory. Zrobił ją ze starej świątyni Śiwy na terenie posiadłości. O, tu jest na mapie. Całość nie będzie bardzo duża, może tylko parę giga, ale lepiej nie wysyłaj jej pocztą. Zmieści się spokojnie na palmera. Tylko ostrożnie przy niej z EMP-ami, dobra? Masz nazwę pliku i klucz kwantowy, więc powinno ci się udać wyciągnąć to z suddhawasy. Po co to naszemu kochanemu N.K. Jivanjeemu, nie mam pojęcia, ale my nie pytamy. W każdym razie nie Nathowie. No i powrót, to zawsze kawałek, gdzie plan jest trochę niedorobiony. Trochę trzeba będzie kombinować na bieżąco. Ale to nie znaczy, że nie ma żadnej nadrzędnej strategii. Chodzi o to, żeby nie tracić czasu. Wchodzisz, załatwiasz ich, zabierasz to coś, uciekasz i niech cię nic nie rozprasza. Bo od tego się ginie. Uciekasz i nie zatrzymujesz się dla nikogo i niczego, a już zwłaszcza dla żadnego wiejskiego chłopka. Wracasz do łodzi, wracasz tutaj i jesteś wolnym człowiekiem, a ja cię witam jak boga i przyjaciela. Skąd ja to wszystko wiem? A co ja robię cały dzień, jak myślisz? Gram w strzelanki i skradanki i oglądam tonami filmy. No bo skąd ludzie wiedzą takie rzeczy?