Выбрать главу
* * *

Półtorej godziny później, w miarę parcia w górę rzeki monsun słabnie z ulewy do równomiernego deszczu. Gdy rytm bębnienia w plastik się zmienia, Shiv unosi wzrok znad gry „Commando Attack” na palmerze. To byłaby dopiero ironia nad ironie, gdyby po trzech latach suszy i wojnie o wodę, toczonej pośród ulewy, zbawczy monsun zużył się w jedną noc.

Za Ramnagarem rzeka jest ciemniejsza niż noc. Yogendra steruje na wyczucie prądu i współrzędne GPS mielizn. Shiv nieraz czuje zgrzytanie piasku o dno. Mielizny tworzą się i znikają szybciej niż nadążają za nimi satelity, kreślące mapy z wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Łódka się przechyla — to Yogendra wykonuje ostry ruch rumplem. Wbija się dziobem w brzeg. Yogendra nurkuje pod daszek i zeskakuje.

— No, idziemy, idziemy.

Miękki piasek brzegu pod stopami zapada się i odpływa z nurtem. Ciemność jest nieprzenikniona. Shiv musi przypominać sobie, że znajduje się zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów od swojego klubu i barmana. Grupka świateł na południu to Chunar. W niezwykłej wiejskiej ciszy słyszy ruch na moście pontonowym i nieustające sapanie stacji uzdatniania wody w dole rzeki. Gdzieś daleko ujadają zdziczałe psy i szakale. Shiv zbroi się w pośpiechu. Rozdziela miny paraliżujące między siebie i Yogendrę, ale piloty zostawia sobie. Nazwę pliku i klucz Haymana Dane'a ma w palmerze tego grubasa, zawieszonym na szyi.

Shiv szykuje się do bitwy pomiędzy poszatkowanymi kolczastym żywopłotem polami chunarskiej soczewicy. To szaleństwo. Zginie tutaj, na tych polach, wśród tych kości.

— No, dobra — mówi z ciężkim westchnieniem. — Wytaczamy je.

Razem z Yogendrą taszczą na piasek dwa wielkie, ściśle opakowane prostopadłościany. Przez folię odciskają się jakieś żebra i dźwigary, krzywizny i wypukłości. Yogendra błyska długim ostrzem.

— Co to jest? — pyta Shiv.

Yogendra pokazuje mu nóż, obracając go, żeby zalśnił w światłach dalekiego miasta. Jest długości przedramienia, zębaty, zakrzywiony na końcu, okuty. Dwoma zręcznymi cięciami przepoławia plastikowe powłoki i wsuwa ostrze z powrotem do pochwy, przy samej skórze. W folii leżą dwa nowiutkie, prosto z fabryki, lśniące chromem japońskie terenowe motocykle, zatankowane i gotowe do jazdy. Zapalają od pierwszego strzału. Shiv od razu wsiada, Yogendra prowadzi swój przez chwilę po piasku, badając, co potrafi. Potem Shiv kiwa nań głową, dodają gazu, silniki „Made in Yokohama” wiozą ich przez mokre pola soczewicy.

ROZDZIAŁ 45

RONDO SARKHAND

O jedenastej trzydzieści grupka parasoli wysuwa się spod werandy Rana Bhavan ku mercedesowi zaparkowanemu na żwirowym kręgu podjazdu. Mają nienaturalnie biały kolor i cisną się ku sobie jak falanga, tak że nie przedostaje się przez nie ani jedna kropla. Deszcz to już prawdziwy potop, grzmiąca, podtapiająca wszystko ulewa przetykana niewyraźnymi błyskawicami. Pośrodku zbitki kopulastych parasoli idzie pani premier Sajida Rana. Ma na sobie białe sari z zielonymi i pomarańczowymi akcentami. Dziś wieczorem czeka ją bardzo poważne wystąpienie. Chodzi o obronę jej kraju i jej autorytetu. W całym Varanasi spod gustownych rządowych bungalowów odjeżdżają identyczne mercedesy. Parasole cisną się do boku samochodu jak prosiaki do cycka czarnej maciory. Sajida Rana, bezpieczna i sucha, wślizguje się na tylne siedzenie. Instynktownie siada po lewej stronie. Po prawej powinien siedzieć Shaheen Badoor Khan i sypać analizami, radami, spostrzeżeniami. Kiedy drzwi się zamykają i samochód rusza w deszcz, czuje się samotna. Teraz widać, kim jest naprawdę: kobietą w średnim wieku z brzemieniem państwa na głowie. Parasole rozdzielają się i pędzą z powrotem pod osłonę głębokich werand Rana Bhavan.

Sajida Rana wertuje pospiesznie przygotowany briefing. Fakty są skąpe i powierzchowne. Szturm Awadhu był doskonały technicznie. Znakomity. Bezkrwawy. W wojskowych szkołach będą się o nim uczyć przez dziesięciolecia. Ich czołgi i piechota zmechanizowana są o dwadzieścia kilometrów od Allahabadu, systemy łączności i przeciwlotnicze pod stałym natarciem aeai, broniący tamy batalion — w rozsypce — już nad nią nie panuje, rozpaczliwie próbuje nawiązać łączność ze sztabem dywizji w Jaunpurze. A do tego pada. Sajida Rana przegrywa wojnę o wodę pośród deszczu. Ale przyszedł za późno. Jej kraj może umrzeć z pragnienia wśród potopu.

Wiedzieli. Skurczybyki wyliczyli to wszystko co do minuty.

Sajida Rana, w swoim biało-złoto-zielonym sari, wyobraża sobie, jaki smak będą miały w jej ustach słowa kapitulacji. Czy będą rosły, dławiły, a może będą suche i żrące? Czy popłyną gładko, jak słowa rozwodzącego się z żoną muzułmanina? Talak, talak, talak.

Khan. Niewierny muzułmanin. Zdradził ją z kimś innym, czymś innym. Właśnie kiedy potrzebuje jego słów, przemyśleń, jego obecności obok, na kremowej skórzanej tapicerce. Jakby tak Jivanjee i jego karsewakowie wiedzieli, że wozi się na skórze barwy krowy… „Niech Jivanjee odwali robotę za nas”, powiedział wtedy Khan. I teraz on przejedzie swoją ratha jatrą po jej kościach. Nie. Jest w końcu z Ranów, jest córką ojca narodu, twórcy dynastii. Ona to Bharat. Będzie walczyć. I niech Ganges spłynie krwią.

— Gdzie my jedziemy?

— Korek, proszę pani — wyjaśnia kierowca.

Sajida Rana rozpiera się z powrotem na fotelu i wygląda przez zalane deszczem okna. Neony, tylne światła samochodów, ciężarówki jaskrawo wymalowane w motywy święta Diwali. Pstryka interkomem.

— Tędy się nie jedzie do Bharat Sabha.

— Nie, proszę pani — zgadza się kierowca i wciska gaz.

Sajida Rana chwieje się, tracąc równowagę. Próbuje otworzyć drzwi, wiedząc, że na próżno, że słyszała solidne szczęknięcie niemieckich mechanizmów centralnego zamka. Otwiera palmera, dzwoni do ochrony, podczas gdy mercedes rozpędza się do stu dwudziestu.