A potem wystrzelono ją w kosmos. Tego też się nie spodziewała.
Dwa dni temu przebiegała swoje kółko wokół uczelni, mijając mellitowe budynki dla kadry, z Alterre nałożoną na kansaskie lato. Przy akademikach zawróciła: prysznic, szampon, gabinet. Kiedy do niego weszła, odsączając skręconym papierowym ręcznikiem wodę z uszu, czekała na nią kobieta w garsonce. Okazała dokumenty tożsamości i uprawnienia do różnych czynności — Lisa nawet nie wiedziała, że jej państwo takich czynności potrzebuje — i trzy godziny później Lisa Durnau, dyrektor Symulatora Ewolucji Alterre, znalazła się na pokładzie rządowego naddźwiękowego transportowca, dwadzieścia dwa tysiące metrów nad środkowym Arkansas.
Federalna powiedziała jej, że jest ścisły limit wagi bagażu, Lisa jednak i tak zapakowała sobie strój do biegania. Traktowała go jak przyjaciela. Wzięła go ze sobą na drogi Centrum Kosmicznego Kennedy'ego, żeby się rozprostować, rozejrzeć, spróbować spojrzeć z innej perspektywy na to, gdzie jest i co jej rząd chce z nią zrobić. W zachodzącym po drugiej stronie lagun słońcu przebiegła wzdłuż stojących jak wartownicy rzędów rakiet, starych silników na paliwo stałe, pocisków i ciężkich dźwigów startowych. Majestatyczne, groźne maszyny, teraz powbijane w ziemię jak pale, stojące bez sensu, o cieniach długich jak kontynenty.
Po czterdziestu ośmiu godzinach zaliczyła kolejne kółka na kolistej bieżni Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, przemieszczającej się nad południową Kolumbią. Oczyma zanurzonymi w Alterre widziała wznoszący się w oddali, pod osłoną drzewa trudeau, zamek krijceków. Krijceki to ewolucyjni nowobogaccy Biomu 163, z południowo-wschodniego wybrzeża Afryki. Gatunek dinozaurów wielkości palca, który wykształcił kolonie o zaawansowanej strukturze społecznej, opartej na kolorze skóry i herkulesowej architekturze. Ma bezpłodne robotnice, rozpłodowe trutnie i składające jaja królowe — wszystko. Nowa kolonia zaczyna od małego podziemnego bunkra i rozprzestrzenia się, zamieniając wszystko co organiczne na pulpę i ugniatając ją zręcznymi małymi rączkami w potężne pomosty, wieże, przypory i sklepione komory na jaja. Czasem Lisa Durnau żałuje, że nie może sprzeciwić się zasadom nazewnictwa Lulla: choć „krijcek” brzmi odpowiednio groźnie, wolałaby nazwać je „gormenghastami”.
Sygnał w ośrodku słuchowym mówi jej, że tętno osiągnęło już odpowiednią wartość liczbową przez odpowiedni czas. Nadrobiła zaległości. Zebrała się w garść dzięki nierzeczywistości Alterre. Stopniowo się zatrzymuje, wchodzi w tryb ochłonięcia i wyskakuje z Alterre. Wirówka Międzynarodowej Stacji Kosmicznej to pierścień o stumetrowej średnicy, kręcący się tak, by dawać jedną czwartą ziemskiego ciążenia. Unosi się stromo przed nią i za nią; Lisa stale znajduje się na dnie odśrodkowej studni grawitacyjnej. Wiszące rośliny dodają trochę zieleni, ale nic nie jest w stanie zatuszować, że wokół nic, tylko aluminium, włókno węglowe, plastik, a za nim — nic. NASA nie robi okien w swoich statkach. Jak dotąd, kosmos jest dla Lisy Durnau pełzaniem z jednego hermetycznego pomieszczenia do drugiego.
Rozciąga się i przeciąga. Słabsza grawitacja inaczej obciąża inne grupy mięśniowe. Zrzuca podeszwy do biegania, napina palce stóp, stojąc na metalowym plastrze miodu. Oprócz narzuconego przez NASA intensywnego reżimu ćwiczeń bierze suplementy wapniowe — jest w tym wieku, gdy kobieta zaczyna myśleć o własnych kościach. Nowicjusze na ISS mają opuchnięte twarze i kończyny górne, bo w ciele przemieszczają im się płyny; jednoroczniacy wyglądają smukło, lekko i kocio; ale weteranom zaczynają się zjadać własne kości. Większość czasu spędzają w starym centrum, z którego stacja rozrastała się chaotycznie podczas swej półwiecznej historii. Nieliczni schodzą do nieczystej grawitacji, odśrodkowej czy innej. Legenda mówi, że nie daliby rady. Lisa Durnau wyciera się wilgotną chusteczką, chwyta szczebel na ścianie i ręka za ręką wspina się wzdłuż szprychy do rdzenia stacji. Czuje, jak jej waga maleje wykładniczo; może złapać kolejny uchwyt i podciągnąć się w górę o dwa, pięć, dziesięć metrów. Zaraz ma w rdzeniu spotkanie z Federalną. Jakiś weteran nurkuje ku niej, w połowie drogi wykonując eleganckie salto, żeby skierować stopy w dół. Kiwa głową i przetacza się obok Lisy, która przy jego elastyczności czuje się jak słoń morski, ale kiwnięcie głową jest pocieszające. Najcieplejsze z powitań na jakie stać ISS. Pięćdziesiąt osób to na tyle mało, żeby ze wszystkimi być po imieniu, ale wystarczająco dużo, by pojawiła się polityka. Czyli tak jak na uczelni. Fizyczność przestrzeni kosmicznej podoba się Lisie, ale żałuje, że budżet nie wysilił się na okna.
Szok numer dwa przyszedł pierwszego ranka w centrum Kennedy'ego, gdy siedziała na werandzie z widokiem na ocean, a pokojówka nalewała jej kawę. Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że dr Lisa Durnau, biolog ewolucyjny, zniknęła bez śladu, uprowadzona przez własne państwo. Nie zdziwiła się, słysząc od kobiety w garsonce, że ma zostać wysłana w kosmos. Departament Stanu nie przerzucał ludzi naddźwiękowymi samolotami do Kennedy’ego, żeby mogli sobie poobserwować życie ptaków. Kiedy skonfiskowano jej palmera i zastąpiono go modelem bez funkcji gadania, była to niedogodność, ale nie szok. Zdumienie, ale nie szok, kiedy odkryła, że opróżniono dla niej cały hotel. Siłownia, basen, pralnia. Wszystko tylko dla niej. Dzwoniąc po obsługę, czuła przyzwoite, prezbiteriańskie poczucie winy, dopóki nikaraguańska pokojówka nie oznajmiła jej, że ma dzięki temu coś do roboty. To znaczy, sama pokojówka powiedziała, że pochodzi z Nikaragui. Nalewała jej kawę — w tym samym momencie oszałamiającej paranoi przyszedł drugi szok: Lull przecież też zniknął. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że to cokolwiek innego niż reakcja na rozpad małżeństwa.
Na następnym spotkaniu Lisa Durnau postawiła się Garniturzycy, która miała na nazwisko Suarez-Martin, wymawiane z hiszpańskim akcentem.
— Muszę wiedzieć — powiedziała, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, nieświadomie powielając swoją rutynową rozgrzewkę. — Czy to samo stało się z Thomasem Lullem?
Federalna zajęła sobie na gabinet apartament menedżerski. Siedziała zwrócona plecami do panoramicznego okna wychodzącego na rakiety i pelikany.
— Nie wiem. Ale rząd Stanów Zjednoczonych nie miał nic wspólnego z jego zniknięciem. Ma pani moje słowo.
Lisa Durnau przeżuła tę odpowiedź parę razy.
— No dobra, to dlaczego ja? O co tu chodzi?
— Na pierwsze pytanie mogę udzielić odpowiedzi.
— No to już.
— Wzięliśmy panią, bo nie mogliśmy jego znaleźć.
— A drugie?
— Też będzie odpowiedź, ale nie tutaj. — Przesunęła po blacie plastikowy worek. — To będzie pani potrzebne.
Na worku widniało logo NASA, w środku był jeden standardowy kombinezon pod skafander, jaskrawożółty, taki sam rozmiar dla wszystkich.
Gdy ponownie zobaczyła Suarez-Martin, federalna nie miała już na sobie garsonki. Leżała przypięta do przeciwprzeciążeniowej leżanki, spod lotniczego skafandra na nadgarstkach i pod szyją wystawały jej skrawki żółtego ubranka NASA. Oczy miała zamknięte, a usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie, choć Lisa odniosła wrażenie, że to rytuał strachu przed czymś znanym, a nie zupełnie nowym. Taki lotniskowy różaniec.
Pilot zajmował leżankę po lewej. Zajęty przedstartowymi testami i sprawdzaniem łączności, potraktował Lisę jak każdy inny ładunek. Wierciła się na leżance i czuła, jak żel przemieszcza się i dostosowuje do kształtów jej ciała — nieprzyjemnie intymne wrażenie. Daleko pod nią, w głębi wyrzutni, ładował się już trzydziestoterawatowy laser o promieniu skupionym na parabolicznym lustrze pod jej tyłkiem. Zaraz wystrzelą mnie w kosmos na końcu promienia świetlnego, gorętszego niż słońce, pomyślała, zdumiewając się spokojem, z jakim rozważała tę szaloną koncepcję. Może to niewiara w odruchu obronnym? A może nikaraguańska pokojówka wrzuciła jej coś do kawy? Kiedy próbowała zdecydować, odliczanie dotarło do zera. Komputer kontroli startów odpalił wielki laser. Powietrze pod Lisą zapłonęło i wykopało lekki stateczek z przyspieszeniem trzech g na orbitę. Dwie minuty później przyszła jej do głowy myśl tak absurdalna, że nie powstrzymała się przed chichotem, od którego przez żelową leżankę przeszły fale. Patrzcie no! Szczyt świata. Najbardziej ekskluzywne biuro podróży na świecie. Klub osiemsettysięczników! I to wszystko w czymś, co wygląda jak designerski wyciskacz do pomarańcz.