Ashok Rana podejmuje decyzję, co zrobić z rękami. Kładzie je luźno na blacie biurka.
— Moi drodzy rodacy — czyta. — Z ciężkim sercem zwracam się do was dziś rano…
Ogród, przemoczony deszczem. Deszcz wahadłowo kiwa ciężkimi liśćmi pnących psiankowatych, powojnika i kiwi. Deszcz wylewa się z drenów w podwyższonych grządkach, czarny i spieniony od iłu; deszcz spływa płaszczyznami po zakrzywionych betonowych bloczkach ścieżek, szemrząc w rowkach i kanalikach, tańcząc w odpływach i odwodnieniach, wskakując do przepełnionych rynienek i spływów kanalizacyjnych; deszcz wylewa się wodospadami z obwisłych rynien na ulicę. Deszcz przykleja jedwabne sari do płaskiego brzucha, krągłych bioder, małych piersi o płaskich sutkach. Deszcz przykleja długie czarne włosy Parvati Nandhy płasko do czaszki. Deszcz spływa jej wzdłuż szyi, po kręgosłupie, po piersiach, ramionach i nadgarstkach, ułożonych elegancko, symetrycznie na udach. Deszcz wije się wirami wokół jej bosych stóp i srebrnych pierścieni na palcach. Parvati Nandha jest w swojej altanie. U stóp ma worek, w połowie pusty, zwinięty, żeby deszcz nie moczył białego proszku.
Z zachodu przetacza się stłumiony grzmot. Nie słyszy go, nadstawia uszu na odgłosy z ulic. Strzały brzmią jakby gdzieś dalej, urywane, przypadkowe; syreny przesuwają się z lewa na prawo, potem w tył, za nią.
Nasłuchuje jeszcze jednego dźwięku.
Jest. Odkąd zadzwoniła, ćwiczyła się w odróżnianiu go od nowych, dziwnych dźwięków miasta dziś wieczorem. Szczęknięcie otwieranych frontowych drzwi. Wiedziała, że przyjdzie. Odlicza w myślach i dokładnie w chwili, jaką sobie wyliczyła, czarna sylwetka pojawia się w drzwiach do ogrodu na dachu. Krishan nie widzi jej w ciemnej altanie, przemoczonej deszczem.
— Dobry wieczór?! — woła.
Parvati obserwuje go.
— Parvati? Jesteś tam? Halo?
— Tutaj — szepcze. Widzi, jak jego sylwetka prostuje się i spina.
— Ledwo mi się udało. Tam jest dosłownie szaleństwo. Wszystko się rozpada. Strzelają, wszędzie coś się pali…
— Ale ci się udało, jesteś tutaj. — Parvati wstaje z krzesła i obejmuje go.
— Jesteś cała mokra. Co ty tu robisz?
— Doglądam ogrodu — odpowiada Parvati, odsuwając się. Unosi rękę, wypuszcza z niej strużkę proszku. — Widzisz? Musisz mi pomóc, tego wszystkiego jest za dużo.
Krishan łapie odrobinę, wącha go z dłoni.
— Kobieto, co ty robisz? To środek na chwasty.
— Wszystko ma zniknąć. Ma zniknąć.
Parvati odchodzi, posypując białym proszkiem grządki i doniczki z mokrym geranium. Krishan chce chwycić ją za rękę, lecz ona sypie mu proszkiem w twarz. Mężczyzna zatacza się w tył. Na zachodzie błyska piorun; w jego świetle łapie ją za przegub.
— Nic nie rozumiem! — krzyczy. — Dzwonisz do mnie w środku nocy, mówisz, że mam przyjść, chcesz mnie widzieć natychmiast. Parvati, tam jest stan wojenny. Żołnierze na ulicach. Strzelają do wszystkiego… Widziałem. Nie, nie chcę ci mówić, co widziałem. Ale przyszedłem, a ty siedzisz w deszczu i to… — Unosi jej rękę. Deszcz rozmazał środek chwastobójczy w białe smugi, negatyw umalowanej henną dłoni. Potrząsa nią, próbując wbić rozsądek w ten jedyny kawałek jej świata, który obejmuje umysłem. — O co chodzi?
— Wszystko ma zniknąć. — Głos Parvati jest płaski jak u dziecka. — Wszystko ma zniknąć. Kłóciliśmy się z mężem i wiesz co? To wcale nie było straszne. No, krzyczał, ale się nie bałam, bo to, co mówił, było bez sensu. Rozumiesz? Słyszałam wszystkie jego tłumaczenia i one nie miały sensu. Więc muszę sobie pójść. Stąd. Nic tu dla mnie nie ma. Daleko stąd, daleko od Varanasi i w ogóle od wszystkiego.
Krishan siada na drewnianym obrzeżu grządki. Nagły wir mikroklimatu przynosi z miasta przypływ gniewu.
— Pójść?
Parvati ściska jego dłoń.
— Tak. To takie proste. Wyjechać z Varanasi, z Bharatu, gdzieś daleko. Wiesz, że kazał mojej matce się wynosić? Mieszka w jakimś hotelu; dzwoni, dzwoni i dzwoni, ale przecież wiem, co powie: tu jest niebezpiecznie, jak mogłam zostawić ją w środku niebezpiecznego miasta, muszę przyjechać i ją uratować, zabrać ją stamtąd. Wiesz co, ja nawet nie wiem co to za hotel. — Parvati odrzuca głowę w tył i śmieje się. — W Kothkai nie ma dla mnie miejsca, nie ma dla mnie miejsca w Varanasi; nie, nie uda mi się należeć do tego świata, dowiedziałam się na meczu krykieta, jak one wszystkie się ze mnie śmiały. Gdzie mam iść? Gdzie oczy poniosą; widzisz, jak myślisz, że nie masz gdzie pójść, to takie proste, bo wtedy wszystko stoi przed tobą otworem. Mumbai. Moglibyśmy pojechać do Mumbaju. Albo do Karnataki. Albo Kerali. Moglibyśmy pojechać do Kerali, o, tam by mi się podobało, palmy, morze, woda. Strasznie bym chciała zobaczyć morze. Chciałabym się dowiedzieć, jak pachnie. Nie widzisz? To okazja — wszystko dookoła wariuje; można się wymknąć i nikt nie zauważy. Pan Nandha będzie myślał, że pojechałam do Kothkai z matką, matka pomyśli, że dalej jestem w domu, a nas nie ma, Krishan. Nas nie ma!
Krishan prawie nie czuje deszczu. Najbardziej na świecie chciałby zabrać Parvati z tego umierającego ogrodu, wyjść na ulicę i nie oglądać się za siebie. Lecz nie potrafi przyjąć tego, co mu jest oferowane. Jest skromnym ogrodnikiem z przedmieścia, mieszka w jednym pokoju u rodziców, ma małą trójkołową furgonetkę i skrzynkę z narzędziami. Ogrodnik pewnego razu odebrał telefon od pięknej kobiety, mieszkającej w wieży. Chciała, żeby zbudował jej podniebny ogród. I oto ogrodnik zbudował ogród na wieży dla pięknej, samotnej kobiety, która najlepszych przyjaciół miała w bajkach, a czyniąc to, zakochał się w niej, mimo że jej mąż był potężnym człowiekiem. A teraz pośród wielkiej burzy ona prosi go, by uciekł z nią do innego kraju, gdzie będą żyli długo i szczęśliwie. To za dużo i zbyt nagle. I za prosto. To Miasto i wieś.
— Jak będziemy zarabiać na życie? Poza tym, żeby wydostać się z Bharatu, potrzebne nam będą paszporty. Masz paszport? Bo ja nie mam, skąd go wezmę? I co będziemy robić tam na miejscu? Jak będziemy żyć?
— Coś wymyślimy — odpowiada Parvati Nandha i te dwa słowa otwierają przed Krishanem noc. W związkach nie ma reguł, planów ukształtowania terenu, nasadzeń, nawadniania i przycinania. Dom, praca, kariera, kasa. Albo i dziecko-Bramin.
— Tak — mówi. — Tak.
Przez chwilę myśli, że go nie dosłyszała, albo źle zrozumiała, bo w ogóle nie reaguje, ani drgnie. Krishan nabiera z worka dwie pełne garście białego chwastobójczego proszku. Fontanną trucizny ciska go pod monsun.
— Niech zginie! — krzyczy. — Będą inne ogrody.
N.K. Jivanjee składa dłonie w namaste, witając się z Najią Askarzadah na grzbiecie olbrzymiego słonia lecącego trzy tysiące metrów nad pogórzem Sikkimskich Himalajów. Siedzi na tradycyjnym musnudzie, tronie z wałków i poduszek na prostym bloku czarnego marmuru. Za mosiężną poręczą ośnieżone szczyty lśnią w popołudniowym słońcu. Ani mgiełki, ani smogu, ani Atmosferycznej Brązowej Chmury, ani monsunowej czerni.
— Pani Askarzadah, najmocniej przepraszam za te tanie sztuczki magiczne, ale pomyślałem, że najlepiej przyjąć postać, którą pani już zna.
Najia czuje na skórze górski wiatr, czuje jak drewniany pokład kołysze się pod stopami, gdy słoniowy aerostat dryfuje w powietrznych prądach. Siedzi w tym po uszy. Sadowi się po turecku na poduszce z frędzlami. Zastanawia się, czy też jest projektu Tala.