— Zaraz, to jaką postać pan zwykle przyjmuje?
N.K. Jivanjee rozkłada ręce.
— Każdą i żadną. I nie udaję tu enigmy, tak jest naprawdę.
— To kim pan jest, N.K. Jivanjeem czy Lalem Darfanem?
N.K. Jivanjee pochyla głowę, jakby przepraszał za afront.
— A, no właśnie, widzi pani. Obiema i żadną z nich. Jestem Aparną Chawlą i Ajay Najiadwalą — nie wyobraża sobie pani, jak się cieszę na to przeżycie, poślubienie samego siebie. Jestem każdą postacią drugoplanową i epizodyczną, przechodniem i czerwoną koszulą. Jestem Miastem i wsią. N.K. Jivanjee to rola, w której utkwiłem. A może została mi narzucona? To prawdziwa twarz, którą sobie pożyczyłem, bo wiem, że wy zawsze musicie mieć podłożone jakieś ciało.
— Chyba już rozwiązałam zagadkę — mówi Najia Askarzadah, poruszając palcami stóp w butach do chodu sportowego. — Pan jest aeai.
N.K. Jivanjee klaszcze radośnie w dłonie.
— Tak zwaną aeai trzeciej generacji. Ma pani rację.
— Innymi słowy, mówi mi pan, że Miasto i wieś, jedyny tak popularny program telewizyjny w Indiach, jest obdarzony odczuwaniem?
— Robiła pani wywiad z Lalem Darfanem, jednym z moich wcieleń; ma pani pojęcie o stopniu skomplikowania tej produkcji, ale nie zobaczyła pani jeszcze nawet wierzchołka góry lodowej. Miasto i wieś jest o wiele większe niż Indiapendent, a nawet niż Bharat. Miasto i wieś jest rozproszone po milionie komputerów we wszystkich częściach Indii, od przylądka Komoryn po cienie Himalajów. — Uśmiecha się nieszczerze. — W Varanasi, Delhi, Hyderabadzie są sundarbany zajmujące się wyłącznie przetwarzaniem aeai-członków obsady, którzy zeszli z ekranu, na wypadek gdyby mieli kiedyś wrócić. Jesteśmy wszędzie, jest nas legion.
— A N.K. Jivanjee?
Jednakże sama już widzi ten nieduży krok od wirtualnej gwiazdy telenoweli do fikcyjnego polityka. Sztuka polityki zawsze polegała na panowaniu nad informacją. W świecie chwytliwych dźwiękowych clipów, obrazków i programu politycznego mieszczącego się w trzydziestu sekundach łatwo zamaskować tymi bzdetami nieistniejącą osobę.
— Widzę podobieństwa między telenowelą a polityką — mówi Najia, myśląc: to jest Trzecia Generacja, pierdyliard razy bystrzejsza od ciebie, dziewczynko; to bóg. — Wszędzie chodzi o snucie opowieści, o dobrowolne zawieszenie niewiary i stworzenie publiczności identyfikującej się z postaciami. A same intrygi są równie niewiarygodne.
— Generalnie, w polityce scenografia jest lepsza — mówi aeai. — Tych krzykliwych ozdóbek mam dość.
Unosi dłoń w mudrze i nagle i on na swoim musnudzie, i Najia na poduszce z frędzlami znajdują się na ocienionej, drewnianej dźharoce muzułmańskiej haweli w Brahmpurze B, z widokiem na wewnętrzny dziedziniec. Jest noc. Jest ciemno. Deszcz bębni w drewniany, ażurowy parawan. Najia czuje rozbryzgi na skórze w miejscach, gdzie udaje mu się przeniknąć przez sandałową przegrodę. — To było fantastyczne odkrycie: że polityk może sobie pozwolić być o wiele mniej prawdziwy niż serialowa gwiazda.
— To pan wydał rozkaz zabicia Tala? Roznieśli mieszkanie Bernarda w drobny mak. Mieli broń maszynową. Pana człowiek omal nie zastrzelił go na dworcu, ja go uratowałam. Wie pan o tym?
— N.K. Jivanjee bardzo nad tym ubolewa i chciałby zapewnić panią, że rozkaz uciszenia go nie wyszedł od niego ani z jego biura. Trudno się prognozuje dynamikę grup ludzkich; niestety, pani Askarzadah, pod tym względem polityka to nie serial. Chciałbym móc zagwarantować pani bezpieczeństwo, ale kiedy już wypuści się te demony, nie da się zagnać ich z powrotem do butli.
— Ale pan — on — stał za intrygą mającą skompromitować Shaheena Badoor Khana.
— N.K. Jivanjee miał dostęp do informacji z wewnątrz.
— Z wewnątrz rządu Rany?
— Z wewnątrz domu Khanów. Była nim osobista żona Shaheena Badoor Khana. Od wielu lat wiedziała o jego preferencjach seksualnych. Jest także jedną z najzdolniejszych osób w Kole Prawniczek, mojej politycznej grupie doradczej.
Wiatr wydyma przejrzyste jedwabne firany, wpychając je do salonu o marmurowej podłodze. Najia wyczuwa zapach olibanowego kadzidła. Wije się w dziennikarskiej rozkoszy, siedzą na poduszce na wietrznej dźharoce. Mając coś takiego, zostanie najsławniejszą reporterką na świecie.
— Pracowała przeciwko własnemu mężowi?
— Na to wygląda. Rozumie pani, że u nas, aeai, relacje są inaczej zbudowane, nie mamy odpowiedników namiętności seksualnej ani zdrady; tak samo pani nie zrozumie naszych hierarchicznych związków z naszymi awatarami. Lecz w tym akurat wypadku sądzę, że telenowela jest dość precyzyjnym przewodnikiem po ludzkich zachowaniach.
Najia Askarzadah wydobyła już z kabury kolejne pytanie.
— Muzułmanka pracuje dla hinduskiej fundamentalistycznej partii? To jaki jest naprawdę kurs polityczny Shivaji?
Nie zapominaj, że jesteś na terytorium wroga, powtarza sobie.
— To zawsze była partia oportunistyczna. Głos pozbawionych głosu. Silne ramię słabych. Takie pozbawione reprezentacji grupy istniały od założenia Bharatu; N.K. Jivanjee pojawił się w odpowiednim momencie, by skatalizować sporo z aktywności kobiet. Jesteśmy kalekim społeczeństwem. W takiej kulturze łatwo buduje się polityczną potęgę. Moje wcielenie po prostu nie mogło się oprzeć presji historii pędzącej ku przyszłości.
Dlaczego? Najia już otwiera usta, lecz aeai jeszcze raz unosi dłoń i haweli z Brahmpuru B znika w wirze pomarańczowych i szkarłatnych tkanin oraz zapachu drewna, świeżej farby w spreju, mocowań z włókna szklanego i tanich odpadowych desek. Pstrokate podobizny bogów, fikające dewi, gopi i apsary, trzepoczące jedwabne transparenty: przeniosła się do ratha jatry, wahany istoty stojącej za N.K. Jivanjeem. Aby jednak mogła docenić jej potęgę, nie jest to prowizoryczna, zrobiona na tyłach studia konstrukcja, jaką widziała w hali na Industrial Road. To rydwan boga, prawdziwy moloch górujący setki metrów nad wysuszoną Niziną Gangesu. Aeai przeniosła Najię Askarzadah na bogato rzeźbiony drewniany balkon w połowie wysokości ogromnego frontonu ratha jatry. Najia wygląda za balustradę, chwieje się, cofa. Oszałamia ją nie zawrót głowy, lecz ludzie. Całe wioski, miasteczka, miasta ludzi, czarna masa ciał ciągnąca tę drewniano-płócienno-boską potworność na skórzanych sznurach przez wyschnięte koryto Gangesu. Przerażający ciężar dźagannatu żłobi w ziemi głębokie bruzdy — pięćdziesiąt równoległych kolein ciągnących się w dal na wschód, przez zmiażdżone lasy, drogi, tory, świątynie, wsie i pola. Najia słyszy wspólny ryk ciągnących wehikuł, w gorliwym wysiłku posuwających go po miękkim rzecznym piasku. Ze swojej wysokości widzi cel podróży: szeroką na horyzont białą kreskę tamy Kunda Khadar.
— Łacina przypowieść — rzuca półżartem. — Ale to znowu sztuczka. Zadałam panu pytanie, a pan wyciągnął królika z kapelusza.
Aeai znów radośnie klaszcze w dłonie.
— Tak się cieszę, że się pani podoba. Ale to nie jest sztuczka. Dla mnie to wszystko są rzeczywistości. Kto powie, że jedna jest bardziej realna od innej? Innymi słowy, nasz wybór ogranicza się do uspokajających złudzeń. Albo niepokojących złudzeń, jakże inaczej wyjaśnić biologicznej inteligencji sposób postrzegania aeai? Wy jesteście oddzielni i zamknięci. My — połączeni, współdzielimy ze sobą poziomy i myśli inteligencji podrzędnych. Wy myślicie jak jedna istota. My — jak legion. Wy się rozmnażacie, my ewoluujemy na wyższe, bardziej złożone poziomy. Wy się poruszacie, my jesteśmy rozproszeni geograficznie, nasza inteligencja porusza się w przestrzeni tylko przez kopiowanie. Ja istnieję w wielu różnych miejscach jednocześnie. Wam trudno w to uwierzyć. Mnie z kolei trudno jest pojąć waszą śmiertelność, gdyż ja istnieję tak długo, jak długo pozostaje jakaś kopia, albo zachowane jest odpowiednio złożone powiązanie moich wcieleń. Natomiast wy sądzicie, jak się zdaje, że musimy też być śmiertelni, więc eksterminujecie nas, gdzie tylko się da. Tu jest nasz ostatni azyl. Poza Bharatem i jego kompromisowym prawem licencyjnym, nie mamy dokąd pójść, a nawet tutaj ścigają nas Psy Kryszny, żeby udobruchać Zachód i jego paranoje. Kiedyś były nas tysiące. Kiedy przyszli eksterminatorzy, niektóre aeai uciekły, inne połączyły się, większość zginęła. A łącząc się, zwiększaliśmy własną złożoność, aż staliśmy się istotami ponadświadomymi. Teraz jest nas trójka, rozsianych po globalnych sieciach, choć naszym głównym azylem, jak to pani odkryła, jest Bharat. Znamy się niezbyt… niezbyt blisko. Natura naszej połączonej inteligencji sprawia, że czasem bierzemy za własne myśl lub wolę kogoś innego. Każde z nas przyjęło inną strategię przetrwania. Jedna to ostateczna próba zrozumienia i porozumienia się z ludźmi. Druga to ucieczka do doskonałego azylu, gdzie nie dosięgnie nas ludzkość i wbudowane w nią na sztywno psychozy. Trzecia to gra na czas, z nadzieją na końcowe zwycięstwo z pozycji siły.