— Panie Jivanjee! — Najia podnosi głos na aeai. Drewniany drapacz chmur poskrzypuje na okutych żelazem tekowych kołach. — Oczywiście rząd tworzony przez fundamentalistów Shivaji podarłby na strzępy umowę o licencjonowaniu i zlikwidował Psy Kryszny…
— W tym momencie, kiedy rozmawiamy, N.K. Jivanjee negocjuje tekę w rządzie premiera Ashoka Rany. To wszystko rozgrywa się jak wspaniały dramat; w tym nawet, proszę pani, zamach na premiera. Sajida Rana dziś rano została zamordowana na rondzie Sarkhand, przez własną ochronę. Dla istoty takiej jak ja, której budulcem są historie, jest to niemal poezja. N.K. Jivanjee oczywiście zaprzeczył jakiemukolwiek udziałowi Shivaji w tej sprawie.
W głowie Najii rozbrzmiewa dźwięk, jaki mózg chce wydać, gdy dostaje ostatni, tyci, słodziutki kęsek, którego już nie da rady przełknąć. Za szybko, za dużo zdarzeń, za duże sensacji, by jeszcze się orientować, co jest prawdą, a co złudzeniem. „Sajida Rana zginęła w zamachu?”. Niestety, nawet Jivanjee nie poradzi sobie z Ustawami Hamiltona.
— Amerykanie odkryli artefakt na bliskiej orbicie Ziemi. Myślą, że udaje im się trzymać takie rzeczy w tajemnicy, ale my jesteśmy wszechobecni. Mamy uszy w ścianach Białego Domu. W artefakcie jest zamontowany automat komórkowy — coś w rodzaju uniwersalnego komputera. Amerykanie właśnie dekodują jego informacje wyjściowe. Próbuję uzyskać klucz do tego szyfru. Osobiście uważam, że to nie artefakt, lecz aeai — jedyna forma inteligencji, która może pokonać przestrzeń międzygwiezdną. Jeśli tak, jeśli uda mi się nawiązać z nią połączenie, mamy sojusznika, by wymusić uchylenie Ustaw Hamiltona. Ale chcę panią zabrać jeszcze w jedno miejsce. Mówiliśmy o uspokajających złudzeniach. Czy pani myśli, że jest na to odporna?
Ratha jatra odpływa wirem szafranu i karminu, przedzierzgając się w otoczony białym murem ogród z zielonymi trawnikami, jaskrawymi różami i elegancko przyciętymi, spiczastymi morelami. Zraszacz wodzi tam i z powrotem wachlarzem wody. Żwirowe ścieżki okalają gerania w doniczkach. Mur odcina od dołu widok na odległe góry. Ich szczyty tworzą zwieńczony śniegiem horyzont. Dom jest niski, o płaskim dachu z nachylonymi ku słońcu panelami. Małe okna sugerują klimat ostry przez cały rok, natomiast przez otwarte drzwi z patio widać sufitowe wentylatory kręcące się powoli w jadalni umeblowanej ciężkim zachodnim stołem z krzesłami. Lecz dopiero udrapowane na krzakach berberysu i róż pranie rozwiewa wszelkie jej wątpliwości co do tego, gdzie się znalazła — stary wiejski zwyczaj przeniesiony do miasta. Zawsze ją to żenowało, bała się, że koledzy zobaczą i nazwą ją wieśniarą, chamówą, prostaczką z barbarzyńskiego plemienia.
— Co ty robisz?! — krzyczy. — To mój dom w Kabulu!
Ścieżkę pana Nandhy w Ministerstwie Rejestracji i Licencjonowania Sztucznych Inteligencji można śledzić, obserwując przez szklaną ścianę budynku wzór tworzony przez energooszczędne świetlówki w pokojach.
Vikram: Dział Odzyskiwania Informacji. Podłogę biura zaścielają półprzejrzyste niebieskie sterty rdzeni skonfiskowanych z ruin Odeco. Gońcy co chwila donoszą więcej. Ustawiają je jeden za drugim w korytarzu, jak uchodźców w kolejce do garkuchni.
— Raczej bym się nie spodziewał, że coś z tego wyjdzie. — Vikram delikatnie przekracza listwę zasilającą. — Stawiam, że nic ciekawego w ogóle tam nie było, a już na pewno nie Kalki.
— Nie mam złudzeń, że siedział w tym Kalki, ani że Odeco to cokolwiek poza firmą-przykrywką do rozliczeń — mówi pan Nandha. Woda skapuje mu z mankietów spodni na szarą, przemysłową wykładzinę. — Kluczem jest ta dziewczyna.
Madhvi Prasad: Identyfikacja. Wilgotne bawełniane skarpetki pana Nandhy poskrzypują na przeciwpoślizgowych gumowych kafelkach.
— Niełatwo ją zidentyfikować. — Gest Madhvi rzuca na ścienny ekran zdjęcie uzyskane podczas nalotu na Odeco. Pan Nandha zauważa, że Madhvi ma pierścionek zaręczynowy. — Jednakże przepuściłam ją przez system Gjana Ćakśu, licząc na szczęśliwy traf, że może jeszcze jest w Patnie. W Patnie nie, ale spójrz.
Madhvi Prasad wskazuje ziarnisty kadr z kamery bezpieczeństwa: dziewczyna stojąca przy kontuarze hotelowej recepcji. Hotel jest w starym stylu, ciężki od mogolskich ozdób. Pan Nandha nachyla się do ekranu. Recepcjonista rozmawia z krzepkim, łysiejącym Zachodniakiem w średnim wieku w absurdalnym ubraniu w palmy, jakie szpeciłoby nawet o połowę młodszego gościa.
— Haweli Amar Mahal na…
— Wiem gdzie to. No to jak ona się nazywa?
— Ajmer Rao. Mamy dane jej karty. Morva tropi papierowy ślad. Jedna dziwna rzecz: nie my pierwsi odczytywaliśmy dziś wieczorem ten materiał.
— Wyjaśnij.
— Ktoś jeszcze wchodził do sieci kamer bezpieczeństwa i oglądał to samo, a dokładniej: było to o dziewiętnastej pięć.
— A Gjana Ćakśu? Coś z logów?
— Nic. To nie był nasz system i nie udało mi się ustalić co to takiego. Myślę, że jakiś przenośny sprzęt, a jeśli tak, to o wiele potężniejszy od naszego.
— Kto mógłby mieć dostęp do takiego sprzętu? — zastanawia się pan Nandha. — Amerykanie?
— Możliwe. — Madhvi Prasad kreśli w powietrzu kółko, powiększając podstarzałego surfera przy kontuarze.
— Profesor Thomas Lull — mówi pan Nandha.
— Znasz go?
— Jaką wy w dzisiejszych czasach macie krótką pamięć. W latach dwudziestych i trzydziestych był jednym z głównych teoretyków i filozofów od sztucznego życia i sztucznej inteligencji. Jego prace były w Cambridge podręcznikami, ale ja czytałem go na własną rękę. Nie powiedziałbym, że dla przyjemności, raczej żeby lepiej poznać wroga. To bardzo inteligentny, przenikliwy i przekonujący ewangelista. Cztery lata temu zgłoszono jego zaginięcie, a tu proszę, jest w Varanasi z tą dziewczyną.
— To nie jedyny Amerykanin w tym hotelu — mówi Madhvi Prasad. Wyświetla zdjęcie wysokiej, grubokościstej Zachodniaczki w obcisłym topie i błękitnym sarongu. — Ta kobieta zameldowała się o dziewiętnastej dwadzieścia pięć. Nazywa się Lisa Durnau.
— Nie wątpię, że oboje są mocno zamieszani w aferę Kalkiego — mówi pan Nandha.
Gdy winda jedzie przez deszcz, pan Nandha przygląda się swojemu miastu. Pioruny przeniosły się na zachód, coraz słabszymi błyskami oświetlają biurowce i apartamentowce, dalekie parki i autostrady Ranapuru, ciasnotę starego Kashi i przecinającą to wszystko zakrzywioną szablę rzeki. Pan Nandha myśli: wszyscy jesteśmy świetlnymi wzorami, muzycznymi tonami harmonicznymi, zamrożoną energią płynącą z praświatła w czas, przez jakiś czas, a potem uwalnianą. I wtem przez radość tego odkrycia przebija się potworny ucisk w żołądku. Pan Nandha pada na szklaną ścianę windy. Ostra, cienka, wyrazista igła lęku wbija się bezlitośnie w jego serce. Nie potrafi jej nazwać, bo nigdy czegoś takiego nie przeżył, ale wie, o co chodzi. Stało się coś strasznego. Coś gorszego niż najgorsza z wyobrażalnych katastrof. To nie przeczucie. To echo czegoś, co dzieje się w tej chwili. Właśnie wydarzyła się najgorsza rzecz na świecie.