Negatywne postaci jadą do miasteczka w deszczu, dosiadając swoich zajebistych japońskich terenowych motorów. Chunar jest dokładnie taki, jak obiecywał dataradźa Anand: prowincjonalny, błotnisty, pożeniony wsobnie i pozamykany na noc. Jedyne miejsce, gdzie coś się dzieje, to call center firmy łamiącej szyfry: półprzezroczysty walec nadmuchiwanego polietylenu w najbardziej tandetnym miejscu tandetnego miasteczka. Niegrzeczni chłopcy hamują, orząc ziemię, pod fortem Chunar. Jak większość starych budowli, z bliska jest większy i bardziej imponujący. Imponujący, czytaj: od strony rzeki jest nie do wyjebania. Jak coś z tych pakistańskich filmów o zemście, gdzie gość wyrównuje rachunki za zamordowanie narzeczonej, dopadając złego grubasa i jego baradari w twierdzy ich klanu. Shiv zadziera głowę wśród zacinającego deszczu, patrzy na postawiony tuż za blankami biały dom w stylu europejskim. Oświetlony reflektorami, bo taki miał kaprys Ramanandacharya, stanowi punkt nawigacyjny widoczny na kilometry w górę i w dół tego wijącego się, ponurego odcinka Gangi. Pawilon Warrena Hastingsa, według Skróconego Przewodnika Ananda. Warren Hastings. Brzmi jak nazwisko, które wymyślają sobie goście odbierający telefony w call center.
Z ich miejsca postoju prowadzą cztery drogi. W tył — tam skąd przyszli. W prawo — do mostu pontonowego. W lewo — ku pozostałościom po dawnym Chunarze: parę błotnistych zaułków, jedna reklama coca-coli i jakieś radio nastawione na hollywoodzką stację. Na wprost — brukowana droga zakręca za wieżami strażniczymi i prowadzi przez łuk bramy do fortu Chunar.
Teraz, gdy wreszcie się tu znalazł, pod zrujnowanymi wieżami z piaskowca, teraz, gdy widział, że jego plany realizują się jeden po drugim, prowadząc do jedynego możliwego zakończenia, teraz Shiv zdaje sobie sprawę, że absolutnie musi wykonać to zadanie. Obawia się tych strażniczych wież, tej drogi zakręcającej tak, że nie widać, co będzie dalej. Ale jeszcze bardziej boi się pokazać Yogendrze, że kiedy przychodzi co do czego, nie jest radźią. Wygrzebuje małą torebeczkę z kieszeni rozpraszających światło bojówek, wytrząsa z niej dwie tabletki.
— Ej.
Yogendra marszczy nos.
— Żeby trochę to wszystko stępić.
Piguły to pożegnalny prezencik dla bohatera od Priyi, kiedy w końcu udało mu się dopaść ją w klubie Musst.
Trupy obracające się w wodzie. Ozdobione frędzlami buty z gawiala spadające w wielki błękit.
Stojąc u podnóża zlanego deszczem fortu, Shiv przełyka obie tabletki.
— No dobra — mówi, obracając manetkę, przegazowując nowiutki japoński silniczek. — Zaczynamy.
— Nie — odpowiada Yogendra.
Shiv nie od razu załapuje, i to wcale nie przez piguły.
— Że co?
— Wchodzimy tędy i nie żyjemy.
Shiv wyłącza silnik.
— Ale mamy plan. Anand…
— Anand chuja się zna. Zaćpany grubas, który nie wie, że życie to nie film. Jeśli tędy wejdziemy, rozniosą nas w sekundę.
Shiv nigdy nie słyszał z ust Yogendry tylu słów naraz. Ale chłopak gada dalej:
— Motory, paralizatory, szybko do środka, szybko się wycofać: pierdoły jak z Jamesa Bonda. Anand i jego, kurwa, dziewczynki w kombinezonach. Tędy nie idziemy.
Małe przyjaciółeczki Priyi sprawiają, że Shiv czuje się odważny, nieśmiertelny i wszystko go wali. Kręci głową, patrząc na swojego pomocnika, i zwija dłoń w pięść, żeby zrzucić go z motoru. W świetle reflektora błyska nóż Yogendry.
— Jeszcze raz mnie uderzysz, a cię potnę.
Shiv aż nieruchomieje ze zdumienia. A przynajmniej wydaje mu się, że to ze zdumienia.
— Ja ci powiem. Znajdziemy inne wejście, gdzieś z tyłu, wejdziemy dyskretnie, okej? Jak złodzieje. Wtedy przeżyjemy.
— Anand…
— Chuj z Anandem! — Shiv w życiu nie słyszał, żeby Yogendra podnosił głos. — Chuj z Anandem, jedziemy według planu Yogendry.
Yogendra odpala motor, dodaje gazu i rusza w lewo, przez ciemne, błotniste uliczki Chunaru. Shiv jedzie za nim, mijając ujadające bezpańskie psy i kręgosłupy drzew papai. Yogendra staje na podnóżkach, przeskakując motocyklem po kolejnych płytkich stopniach, wypatrując słabych punktów w ciemnych murach górujących nad sklepami i szopami. Kierują się przez plątaninę zaułków ku flance muru. Instynkt Yogendry nie zawodzi. Fort Chunar jest jak mężatka z towarzystwa z Cantonmentu — z przodu zachowuje imponujący, dumny wygląd, z tyłu zaś jest kompletna ruina. Gruntowa droga przywiera do podstawy kruszących się murowanych umocnień; rdzewiejące blaszane tabliczki i obwisła druciana siatka informują, że ta część fortu była kiedyś bazą indyjskiej armii, opuszczoną od czasu powstania państwa. W końcu mury całkiem ustępują ziejącej dziurze, niegdyś głównemu wjazdowi do bazy, teraz byle jak zagrodzonej blachą falistą i drutem kolczastym. Yogendra zatrzymuje kopniakiem motor i przypatruje się blasze. Grzechocze jednym z arkuszy, szarpie za róg. Stal skrzypi i ustępuje. Shiv pomaga, ciągną razem, wspólnie wyginają i wydzierają szczelinę wielkości radźi. W środku Yogendra otwiera palmera, aby porównać wskazania GPS-u z mapą Ananda. Pawilon Warrena Hastingsa świeci w oddali jak chrześcijański tort weselny. Badmaśie kulą się u podnóża muru, Shiv wyciąga gogle na podczerwień. Ciemna, ciemna noc zmienia się w staroświecki czarno-biały film, jak jeden z tych świetnych kawałków Satyajita Raya o biedakach i pociągach. Pawilon jaśnieje jak słońce. Yogendra znajduje najbliższą kamerę bezpieczeństwa. Wisi na słupku przy murze u podstawy wieży studziennej na południu, o dobre dwieście metrów sprintu przez ociekający deszczem czarno-biały świat. Świetną osłoną są pozbawione dachu ruiny dawnych koszarów indyjskiej armii. Na zachodzie wciąż błyska, nad sangamem Allahabadu, gdzie spotykają się trzy święte rzeki, Ganga, Jamuna i niewidzialna Saraswati, gdzie na ciemnej równinie walczą dwie armie. Każdy błysk oślepia układy gogli; Shiv wtedy po prostu na chwilę zamiera. Kiedy kamera patrzy w drugą stronę, Shiv i Yogendra podkradają się w jej ślepy punkt. Shiv wyciąga granat EMP i uzbraja go. Jeden po drugim napina palce na łyżce, nie pora teraz na skurcz. Zaciska powieki, gdy impuls przeciąża gogle, ale i tak oczy nabiegają mu łzami. Pod powiekami wirują fioletowe piórka i roślinki. Yogendra włazi po małpiemu na słupek i podpina do złącza kamery specjalnego palmera.
„Obiecywałem i mam, nie?” — mówił Anand, rzucając mu go do ręki. „Włączasz, wtykasz ten szpic w kabel sieciowy. W środku jest taki mój dżinik, świetna sprawa. Jak już wejdzie do sieci, kamera może patrzeć prosto na ciebie, a aeai i tak zobaczy tylko tło. Czapka niewidka”.
— Jest? — szepcze Shiv.
Yogendra poklepuje go dwa razy po plecach. Obchodzą podstawę baszty, kierując się ku południowej bramie, dla turystów; Gdy wchodzą w pole widzenia oka na słupku, Shiv i tak wstrzymuje oddech, czekając na wycie alarmu; brzęczenie latającej kamery wyłaniającej się zza blanków z neurotoksynowymi strzałkami w pogotowiu; nagły terkot broni automatycznej; szelest dobywającej miecza bojowej maszyny.
Ścieżka na południe prowadzi w dół. Poniżej jest mały zarośnięty cmentarzyk; sądząc po kształcie nagrobków, chrześcijański. Miejsce spoczynku Angoli, którzy pilnowali tego fortu. Głupki, myśli Shiv. Też se wybrali miejsce na śmierć. Poniżej zadrzewionego cmentarzyka stoi parę byle jakich chałup, ghaty dla praczek, rzeka, dalej skręcająca i niewidoczna. Zejście ku bramie dla turystów jest niebezpieczne, zdradzieckie, po śliskim od deszczu piaskowcu. Ale największy głupek to Bill Gates — marzyło mu się, że jego kasa wygra ze śmiercią.