Plan mówi, że Shiv i Yogendra mają przejść po murze nad główną bramą, dostając się na północną część umocnienia z widokiem na most, skąd łatwo zejść ku pawilonowi Hastingsa, ale gdy dwaj włamywacze kulą się za blankami, nasłuchując pomiędzy odległymi grzmotami odgłosów ochrony, Yogendra poklepuje Shiva po ramieniu, pokazując mu seksualny gest. Shiv podkręca zoom i mamrocze drobne przekleństwo, imię swoich małych bogów. W monochromatycznych goglach wyraźnie dostrzega dwa roboty bezpieczeństwa flankujące po obu stronach główne wejście, ze zwisającymi między dwiema nogami wieżyczkami gatlingów. Pomiędzy morderczymi maszynami znajduje się oślepiająco oświetlona budka strażnicza. Shiv widzi nawet wojskowe karabinki szturmowe wiszące na ścianie za drzemiącym strażnikiem z buciorami na stole i białą płaszczyznę ekranu telewizora. Ewidentnie nie jest to laska w czerwonym kombinezonie.
— Chuj z Anandem — szepcze Shiv. — Tędy nie da się wyjść.
Yogendra, szczerząc zęby pod wielkimi goglami, pokazuje mu z satysfakcją uniesiony kciuk. Sznur pereł na szyi świeci w nocnych goglach. Kciuk Yogendry odskakuje w innym kierunku. Naokoło. U podstawy zawalonego muru przy bramie dla turystów Yogendra nagle powala Shiva na ziemię za kupą gruzu i pada na niego. Na ustach Shiva automatycznie pojawia się przekleństwo, wtem widzi, jak Yogendra dźga kciukiem bramę dla turystów. Z jej prześwitu, świecąc w podczerwieni jak pomniejsze bóstwo, wyłania się cierpliwie człapiący robot obronny. Główka z czujnikami, wysadzana jasnymi pajęczymi oczami, obraca się we wszystkie strony. Wieńczą ją anteny komunikacyjne jak boski diadem. Robot staje, unosi zasobniki z uzbrojeniem. Na czterech ramionach ma go tyle, i tak zróżnicowane, że mógłby zabić Yogendrę i Shiva pięć razy, na pięć różnych sposobów. Yogendra wciska głowę Shiva za kupę kamieni, rozpłaszcza się na nim. Shiv leży płasko przez całą wieczność. Yogendra dużo nie waży, ale kamienie są kanciaste. Ich ostre szpice rozdzierają mu żebra. Wtem słyszy, co wcześniej zaalarmowało Yogendrę: ciche posykiwanie niekonserwowanego amortyzatora. Patrzą, jak potwór człapie poza zasięg ich wzroku, znikając za krzywizną wieży studziennej, po czym wyskakują z ukrycia i biegną ku południowej połaci muru.
Przywierając do południowego muru, okrążają basztę południowo-zachodnią i przedostają się na nadrzeczny taras. Mięśnie ud Shiva krzyczą od wymuszonego półprzysiadu. Jest przemoczony bardziej niż na wylot. Pawilon Hastingsa wznosi się przed nim jak księżyc, hipnotyzując swym białym jak Tadź kamieniem. Niechętnie odwraca wzrok, szturcha Yogendrę w udo.
— Ej.
Pośrodku dziedzińca stoi prosta świątynia na planie kwadratu, typowa dla plemienia Lodhi. Jej górne piętra są udekorowane łuszczącymi się muralami przedstawiającymi Śiwę, Parvati i Ganeśię — dzieło znudzonych dźawanów z indyjskiej armii, wykonane za pomocą nadwyżek wojskowej farby. Suddhawasa, krypta kryptografii.
— Wchodzimy…
Dzieciak puka w gogle Shiva, kręci palcem w elokwentnym geście „daj jaśniej”. Świątynia na nowo przeskakuje w ostrość. Shiv widzi w środku, pomiędzy łukami, ciemną kłębiącą się masę, nieustannie przelewającą się i falującą. Podkręca zoom. Roboty. Roboty-skarabeusze. Setki. Tysiące. Istna plaga, tłoczące się jeden przy drugim, łażące jeden po drugim, podskakujące, biegające na plastikowych odnóżach.
Yogendra wskazuje świątynię.
— Plan Ananda. — Potem śnieżnobiały pawilon. — Plan Yogendry.
Obserwują strażnika na dawnym mogolskim placu do egzekucji. Nie nosi gogli podczerwonych, więc mogą podejść na odległość łatwego strzału z paralizatora. Strażnik staje nad urwiskiem i z przyjemnością sika w przepaść. Yogendra starannie mierzy do nocnego sikuna. Szczęknięcie broni jest niemal niesłyszalne, ale we wzmocnionym polu widzenia Shiva efekt jest spektakularny. Otacza go rozjarzona chmura, po ciele rozpełzają się mikroskopijne błyskawice. Pada z fiutem na wierzchu. Yogendra jest przy nim, zanim skończy się wić. Wyciąga z kabury na udzie ciężki czarny pistolet automatyczny Stieczkina, podnosi do twarzy, uśmiecha się do jego kształtów i konturów. Shiv chwyta go za przegub.
— Nie, kurwa.
— Tak, kurwa — odpowiada Yogendra.
Robot-rakszasa mija ich, robiąc kolejną rundkę. Shiv i Yogendra przyciskają się do nieprzytomnego, zlewając z nim swoje odczyty termiczne. W ramach prezentu pożegnalnego Shiv zostawia sikunowi uzbrojoną minę paraliżującą. Żeby zabezpieczyć tyły. Za wieżą skazańców mury cofają się za pawilon Hastingsa, izolując go na jego marmurowym postumencie. Shiv musi przyznać, że widok oszałamia nawet w deszczu. Budyneczek stoi na skraju stromego urwiska, opadającego ku blaszanym dachom Chunaru. We wzmocnionej wizji Shiva nizina skrzy się jak odwrócone nocne niebo, światełkami wsi, samochodów i ekspresowych pociągów. Lecz nad wszystkim dominuje Ganga Mata, srebrny brzeszczot, broń boga, szeroka jak cały świat, pofalowana jak damasceński miecz, który kiedyś Shiv widział w sklepie z antykami w Kashi i pożądał, jako atrybut godny radźi. Wiedzie wzrokiem wzdłuż krzywizny rzeki aż po łunę nad Varanasi, jak wielki pożar gdzieś za horyzontem.
Pawilon, który zbudował sobie pierwszy gubernator Radźu, Warren Hastings, by móc podziwiać ten widok, jest anglo-mogolską hybrydą, klasyczne kolumny podpierają tradycyjny, otwarty mogolski diwan z zamkniętym piętrem. Shiv skręca gogle na minimum. Zagląda. Wydaje mu się, że diwan wypełniają ciała, zaściełają całą podłogę. Nie ma czasu na gapienie się. Yogendra poklepuje go jeszcze raz. Mur jest tu niższy, opada ku marmurowemu postumentowi. Yogendra prześlizguje się między blankami, potem słychać chropowaty ślizg i gdy zerka jeszcze raz, chłopak przyzywa go z dołu. Jest wyżej i bardziej stromo niż się Shivowi wydawało, nawet mimo pigułek na brawurę; ląduje ciężko, boleśnie, powstrzymuje jęk. Postacie w otwartym pawilonie poruszają się niespokojnie.
Shiv odwraca się ku potencjalnemu niebezpieczeństwu.
— Kurwa mać — rzuca z podziwem.
Na wyłożonej dywanami posadzce widzi mnóstwo kobiet. Hindusek, Filipinek, Chinek, Tajek, Nepalek, nawet Afrykanek. Młode kobiety. Tanie kobiety. Kobiety kupione, ubrane nie w czerwone, obcisłe kombinezony, lecz w stylu klasycznej mogolskiej zenany: w przejrzyste coli, lekkie jedwabne sari i prześwitujące szarawary. Pośrodku, na niskiej sofie na podwyższeniu, porusza się tłuste cielsko dataradźi Ramanandacharyi, w pozie mogolskiego magnata. Yogendra już idzie ku niemu przez harem. Kobiety uciekają przed nim, rozlega się coraz więcej niespokojnych głosów. Shiv widzi, jak Ramanandacharya sięga po palmera. Yogendra wyciąga stieczkina. Konsternacja przeradza się w paniczne krzyki. Mają tylko parę chwil, potem to przestanie działać. Yogendra podchodzi do Ramanandacharyi i nonszalancko wtyka mu lufę stieczkina we wgłębienie pod uchem.
— Zamknąć się, kurwa! Wszyscy! — krzyczy Shiv.
Kobiety. Wszędzie kobiety. Kobiety każdej rasy i narodowości. Kobiety młode. Kobiety o pięknych piersiach i prześlicznych sutkach prześwitujących przez przejrzyste coli. Pieprzony Ramanandacharya.
— Zamknąć. Się. Kurwa. Wszyscy. No dobra. Gruby. Masz coś, co nas interesuje.
Najia słyszy dobiegające z domu głosy dzieci. Dhobi zniknęło z krzaków, zamiast niego od kuchennych drzwi do kwitnących teraz moreli ciągną się pasma kolorowej krajki. Składane stoliki zasłane barwnymi tkaninami uginają się od chałwy, pomarańczowych obwarzanków zalesi, migdałów w cukrze, słodkich kulek rasgulli, krówek barfi i wielkich plastikowych butli niedietetycznej coca-coli. Gdy Najia zbliża się do domu, dzieci wypryskają z otwartych drzwi patio do ogrodu, rozbiegają się i krzyczą, ubrane w sportowe ubranka Kid at Gap.