— Tyle wystarczy? — Podsuwa taksówkarzowi pod nos rulon rupii.
— Baba, za tyle to zawiozę panią choćby do samego Delhi.
Jest z tych cały czas gadających: zamieszki, ciągłe zamieszki, byle jaki pretekst i już, wzięliby się lepiej za naukę, zamiast tylko palić różne rzeczy, jak spróbują znaleźć sobie pracę, o, to wtedy się okaże, co, miał pan kłopoty z policją za udział w zamieszkach, to dziękujemy, nie mamy pracy dla gundów i badmaśiów, no ale co z tą Sajidą Raną, aż trudno uwierzyć, jej własny ochroniarz, nasza pani premier, Mama Bharat i co teraz będzie, czy ktoś się nad tym zastanawia? Jak to wszystko padnie, to niech bogowie mają nas w opiece, przecież Awadhczycy przejadą tędy jak walcem…
Aj patrzy, jak bogowie lecą w szykach, kapitułach i porządkach, spiętrzając się za jej plecami w górującą nad miastem świetlistą półkulę. Klepie taksiarza po ramieniu. On mało nie wjeżdża w przydrożną budę z cegły i folii.
— Pana żona jest cała i zdrowa, przenocuje dzisiaj u matki, wróci jutro, jeśli będzie bezpiecznie.
I zaraz potem wysiada. Tu jest mniej bogów, zaledwie tyle, co gwiazd na niebie. Unoszą się nad wielkimi sodowymi latarniami na głównych arteriach, nad przejeżdżającymi w deszczu autami, migotliwie ukazują się, jak płomyki, nad kablami komunikacyjnymi, ale całe basti w tle jest ciemne, bezbożne. Szepty prowadzą ją w ciemność. Świat się kręci, miasto się pali, ale slumsy muszą spać. Zdumiona twarz znad całodobowego wózka z ćajem gapi się na nią, jakby była dżinnem i wychynęła z burzy. Idź prosto, aż dojdziesz do słupa wysokiego napięcia, szepcze bóg kanału kablówki MTV-Asia z bladoniebieskiego ekranu. Bóstwa zwisają z dźwigarów wielkiego słupa, jak liście z drzewa. W lewo, mówią. Ten, co ma dwa schodki w dół i worek po nawozie zamiast drzwi. Kiedy prowadzą cię bogowie, wszystko łatwo znaleźć, nawet w zalanej deszczem, smrodliwej ciemności. Wymacuje kontury rudery. Plastikowa folia drzwi szeleści pod dotykiem. W środku budzą się jakieś życia. Tu właśnie doprowadziło ją DNA z bazy danych. Z tyłu przez poblask bogów przebija się prawdziwe, bladoszare światło świtu. Aj unosi folię i pochyla się w drzwiach.
Krzyczą i łomoczą przez dwadzieścia minut, ale dobry doktor Nanak nie przyjmuje dziś gości. Drzwi są zamknięte, włazy zaparte, rolety w oknach opuszczone i obwieszone wielkimi, błyszczącymi mosiężnymi kłódkami. Thomas Lull wali pięścią w szare drzwi.
— Otwieraj, kurwa!
W końcu zaczyna rzucać kawałkami metalu w osłonięte siatką okna mostka, podczas gdy deszcz zbiera się na szarym pokładzie w jeszcze większe kałuże. Łomot zwraca uwagę Australijczyków z sąsiedniej barki.
Dwóch dwudziestoparolatków o nagich torsach, w kąpielowych szortach do pół łydki wchodzi po rampie. Z blond dredów ścieka woda, ale poruszają się w deszczu tak, jakby to było ich naturalne środowisko. Lisa Durnau, skryta pod daszkiem, przypatruje się ich brzuchom. Na podbrzuszach mają między mięśniami takie rowki wskazujące poniżej gumki.
— Kolo, jak guru nie ma w domu, to znaczy, że nie ma.
— Ale widziałem, że tam coś się rusza. — Thomas Lull znów krzyczy: — Ej tam! Widzę cię, wyjdź, mam do ciebie parę pytań.
— Posłuchaj, chce mieć spokój, to uszanuj to — dodaje drugi wysportowany. Na szyi nosi na rzemyku rzeźbioną spiralę z nefrytu. — Guru nie udziela wywiadów, nikomu, nigdzie, nijak. Jasne?
— Nie jestem, kurwa, żadnym dziennikarzem i nie jestem, kurwa, żadnym karsewakiem — oświadcza Thomas Lull i zaczyna włazić po nadbudówce.
— No nie, tak to nie! — krzyczy pierwszy Australijczyk. We dwójkę łapią Thomasa Lulla za nogi i ściągają z mostka. Uderza z miękkim plaśnięciem o pokład.
— Teraz to już naprawdę nie jesteście tu mile widziani — rzuca ten z zieloną spiralą. Szarpnięciem stawiają Lulla na nogi, chwytają pod ramiona i prowadzą ku głównemu pomostowi między barkami. Lisa Durnau decyduje, że pora coś zrobić.
— Nanak! — woła w stronę mostka. Za siatką i brudnym szkłem porusza się jakaś postać. — Nie jesteśmy dziennikarzami. Lisa Durnau i Thomas Lull. Chcemy pogadać z tobą o Kalkim.
Drzwi na górny mostek się otwierają. Ukazuje się w nich twarz otulona w szale, przypominająca Hanumana, boga pod postacią małpy.
— Puśćcie go.
Nanak, chirurg marzeń krząta się po mostku, parząc herbatę jak należy. W kontraście z metalową, industrialną nadbudówką wnętrze jest dziwnie dekadenckie, pełne pseudokolonialnej wikliny i bambusa.
— Przepraszam przepraszam, że tak siedziałom cicho. — Nanak lata z imbryczkami i składanym, mosiężnym herbacianym stolikiem.
Lisa Durnau pociąga ćaj i dyskretnie przygląda się gospodarzowi. W Kansas neutki to nieczęsto spotykana płeć. Fascynują ją niuanse jego skóry, subtelne wypukłości na nagim lewym przedramieniu — podskórny system sterowania układem seksualnym. Zastanawia się, jak to jest: móc programować własne emocje, projektować zakochania i miłosne rozterki, konstruować własne nadzieje i lęki. Zastanawia się, ile można stworzyć typów orgazmów. Ale jej umysł zaprząta przede wszystkim pytanie: było mężczyzną czy kobietą? Kształt ciała, rozłożenie tłuszczu, ubranie — celowo eklektyczna mieszanka z przewagą rzeczy luźnych i lejących — nie dają żadnej wskazówki. Mężczyzną, decyduje. To u mężczyzn tożsamość płciowa jest płynna i niestabilna. Nanak dalej nalewa herbatę.
— Ostatnio nas tu prześladowano. Ci Australijczycy świetnie się o mnie troszczą, wspaniałe chłopaki. A moja praca tutaj wymaga dyskrecji. Ale, panie profesorze, wizyta pana to wielki zaszczyt dla skromnego pośrednika w usługach chirurgicznych.
Thomas Lull otwiera palmera i kładzie na mosiężnym stoliczku. Nanak krzywi się na widok zdjęcia.
— Najbardziej skomplikowana operacja, jaką w życiu organizowałom. Całe tygodnie pracy. Oni dosłownie rozłożyli jej mózg na części. Wyciągnęli półkule i zwoje, rozwiesili na drutach. Coś nadzwyczajnego.
Lisa Durnau widzi, jak twarz Lulla tężeje. Nanak dotyka jego kolana.
— Wszystko z nią w porządku?
— Próbuje znaleźć swoich prawdziwych rodziców. Uświadomiła sobie, że jej życie to same kłamstwa.
Usta Nanaka tworzą bezgłośne „O”.
— Jestem tylko skromnym pośrednikiem…
— Czy to ci ludzie cię zatrudnili? — Thomas Lull przewija palcem do zdjęcia ze świątyni, które sprawiło, że wyruszył w tę pielgrzymkę.
— Tak — odpowiada Nanak, chowając dłonie pod szal. — Reprezentowali potężny sundarban z Varanasi, sundarban Badrinath. Legendarną kryjówkę Wisznu, jak się zdaje. Dostałom dwa miliony dolarów w czeku bankierskim, z konta Odeco Corporation. Jeśli chcecie, mogę podać szczegóły. Prawie połowa budżetu poszła na białkowe aplikacje, musieliśmy znaleźć sposób na programowanie pamięci; projektanci emotyków też nie są tani, choć cieszy mnie fakt, że tu, w strefie mamy paru najlepszych w całym Hindustanie.
— Budżet — prycha Thomas Lull. — Jak jakiś, kurwa, program telewizyjny.