Teraz musi się odezwać Lisa.
— Jej rodzice adopcyjni w Bangalore, oni w ogóle istnieją?
— Nie, proszę pani, to stuprocentowa fikcja. Wydaliśmy sporo pieniędzy na stworzenie wiarygodnej historii. Żeby nie ulegało wątpliwości, że jest człowiekiem, ma dzieciństwo, rodziców i przeszłość.
— A co, ona nie…? — pyta Lisa, zarazem bojąc się odpowiedzi.
— Jest aeai w ludzkim ciele — dopowiada Thomas Lull.
Lisa słyszy ten lód w jego głosie, groźniejszy niż jakikolwiek ogień. Nanak huśta się na krześle.
— To prawda. Wybaczcie, to istotnie okropna sprawa. Sundarban Badrinath dawał schronienie aeai trzeciej generacji. Plan, jak powiedzieli mi pana koledzy, był taki: przetransferować jej kopię na wyższe poziomy kognitywne ludzkiego mózgu. Interfejsem była tilaka. Niezwykle skomplikowana operacja. Wszystko udało się dopiero przy trzeciej próbie.
— One się boją, prawda? — zastanawia się Thomas Lull. — Czują, że zbliża się koniec. Ile ich zostało?
— Zdaje się, że tylko trzy.
— Chciałyby wiedzieć, czy uda im się zawrzeć pokój, czy będą musiały wyginąć, a w tym celu muszą najpierw zrozumieć nas. Człowieczeństwo to dla nich zagwozdka, w ogóle cud, że ona cokolwiek z tego rozumie, ale po to właśnie ma to fałszywe dzieciństwo. Ile ta Aj ma naprawdę lat?
— Wyjechała stąd osiem miesięcy temu, z pana kolegą i koleżanką, których uważała za swoich prawdziwych rodziców. Aeai z Badrinath kontaktowała się ze mną jakiś rok temu. Trzeba było ją widzieć, kiedy odjeżdżała, taka radosna, promienna, jakby wszystko było dla niej nowe. Para Europejczyków miała zabrać ją do Bangalore — mieli na to niewiele czasu, bo rozkompresowywały się kolejne warstwy pamięci i gdyby zostali z nią zbyt długo, byłaby katastrofa — wdrukowaliby się.
— I tak ją zostawiłoś? — nie dowierza Lisa Durnau. Próbuje przekonać samą siebie, że to Indie; że życie ludzkie ma tu inną wartość niż w Kansas i Santa Barbara. Ale wciąż kręci jej się w głowie, gdy myśli, co ci ludzie zrobili nastoletniej dziewczynie.
— Taki był plan. Mieliśmy przygotowaną legendę, że ma roczną przerwę w nauce i podróżuje po subkontynencie.
— A czy nie przyszło wam do łbów, między tymi planami, legendami, rozkompresowanymi pamięciami i precyzyjną chińską chirurgią, że aby ta aeai żyła, musi umrzeć człowiek?! — wybucha Thomas Lull.
Lisa dotyka ręką jego nogi. Spokojnie. Wyluzuj. Nie unoś się. Nanak uśmiecha się jak błogosławiący święty.
— No cóż, panie profesorze, to dziecko było upośledzone. Nie miało osobowości ani samoświadomości, nic a nic. Zero życia. Musiało być takie, normalnego w życiu byśmy nie wykorzystali. Jej rodzice cieszyli się, że ktoś ją od nich kupił. Przynajmniej jakaś szansa, eksperymentalna, nowa technologia. Dziękowali Wisznu…
Thomas Lull z nieartykułowanym rykiem zrywa się na nogi, zaciska pięści. Nanak ucieka jak najdalej od rozjuszonego samca. Lisa obejmuje pięść Lulla swoimi dłońmi.
— Zostaw je, zostaw — szepcze. — Siadaj, Lull, siadaj!
— Pierdolony rzeźnik! — wrzeszczy Thomas Lull na producenta neutków. — Pierdolony Kalki, pierdolony Jean-Yves i Anjali!
Lisa Durnau wciska go z powrotem w fotel. Nanak bierze się w garść, poprawia ubranie, ale nie odważa się podejść bliżej.
— Przepraszam za kolegę — mówi Lisa Durnau. — Strasznie jest spięty… — Chwyta go za ramię. — Chodźmy już.
— Tak, tak będzie najlepiej — odzywa się Nanak, poprawiając wzruszeniem ramion szale. — To dyskretny biznes, nie mogę sobie pozwolić na podniesione głosy.
Thomas Lull kręci głową, zdegustowany tyleż sobą, co wszystkimi słowami, jakie padły w tej kabinie. Wyciąga rękę, ale neutko nie odwzajemnia gestu.
Walizki mają plastikowe kółeczka, toczące się z hukiem po chodnikach centrum. Nawierzchnia jest jednak połatana i nierówna, uchwyty to byle jakie parciane paski, a Krishan i Parvati idą najszybciej, jak mogą, więc co parę metrów bagaże wywracają się na bok. Natomiast taksówki tylko mijają z chlupotem uniesioną dłoń Krishana, wszędzie grasują ciężarówki z wojskiem, a pieśń karsewaków dobiega najpierw z tej strony, potem z tamtej, z tyłu i wreszcie gdzieś blisko z przodu, tak że muszą ukryć się w bramie i przepuścić biegnącą bandę. Parvati jest zmęczona, przemoczona, sari oblepia jej ciało, włosy wiszą w strąkach, a do dworca zostało jeszcze pięć kilometrów.
— Za dużo ubrań — żartuje Krishan.
Parvati się uśmiecha. Krishan podnosi obie walizy i rusza dalej. Razem przeciskają się ulicami, trzymając się bram, unikając wojskowych transportów, przebiegając przez skrzyżowania, cały czas czujni na niespodziewane odgłosy i nagłe ruchy.
— Już niedaleko — kłamie Krishan. Palą go napięte przedramiona. — Zaraz będziemy.
W miarę, jak zbliżają się do dworca, z włoskowatych gali i wielkich arterii wyłania się coraz więcej obładowanych jak oni ludzi oraz rowerowe riksze, wózki, samochody; strumyki zlewają się w strumienie, które zlewają się w szeroką rzekę głów. Parvati ściska rękaw Krishana. Zgubić się tutaj, to stracić się na lata. Krishan brnie dalej, zaciskając pięści na plastikowych uchwytach, które palą jak rozżarzone węgle, napięte mięśnie szyi, zaciśnięte zęby, patrzy naprzód, naprzód, nie myśli o niczym, tylko o dworcu pociągu dworcu pociągu i o tym, że z każdym krokiem jest bliżej dworca i bliżej chwili, kiedy będzie mógł odłożyć te ciężary. Człapie teraz powoli, starając się zrównać krok z tłumem. Parvati trzyma się bliżej niż cień. Obok przeciska się kobieta w pełnym czadorze.
— Co wy tu robicie? — syczy. — Wy to na nas ściągnęliście!
Krishan odpycha kobietę bagażami, zanim jej słowa zostaną podchwycone i zwrócą na nich gniew całego tłumu; dopiero teraz widzi, co miał przed nosem przez całą drogę: z Varanasi wyjeżdżają muzułmanie.
Parvati szepcze:
— Myślisz, że dostaniemy się do jakiegoś pociągu?
I wtedy Krishan uświadamia sobie, że świat nie zatrzyma się przed ich romantycznym uczuciem, tłum się nie rozstąpi i ich nie przepuści, historia nie wybaczy im, bo byli zakochani. To nie jest śmiała, romantyczna eskapada. Są głupi, ślepi i samolubni. Serce łamie mu się jeszcze bardziej, gdy ulica otwiera się na plac przed dworcem, wypluwając potok uchodźców w największy tłum ludzi, jaki w życiu widział, większy niż przed stadionem Sampurnananda po meczu. Widzi dźwigary i kopułę hali z przejrzystego diamentowego włókna, rozdziawione szklane wrota prowadzące do sali kas. Widzi pociąg na peronie, lśniący w żółtym świetle, zapełniony po dach ludźmi, którzy nadal się doń wpychają. Widzi odcinające się na tle świtu sylwetki żołnierzy w transporterach opancerzonych. Nie widzi zaś drogi pomiędzy tymi ludźmi, w całym tym tłumie. A walizy, te durne walizy, wciągają go przez beton w glebę, unieruchamiają jak korzenie. Parvati szarpie go za rękaw.
— Tędy.
Ciągnie go ku wejściom do hali. Na skraju placu tłum jest mniejszy — uchodźcy instynktownie trzymają się z dala od żołnierzy. Parvati grzebie w zawieszonej na ramieniu torbie z koralików. Wyciąga szminkę, na moment pochyla głowę i prostuje się już z czerwoną bindi na czole.
— Proszę, na miłość Śiwy, na miłość Śiwy! — woła do żołnierzy, składając dłonie w błagalne namaste. Za lustrzanymi, mokrymi od deszczu szybkami hełmów nie można odczytać wyrazu oczu dźawanów. Głośniej: — Na miłość Śiwy! — Teraz ludzie wokół zaczynają się odwracać z pomrukiem. Już się poszturchują, pojawia się gniew. Parvati błaga żołnierzy: — Na miłość pana Śiwy!