Wtedy słyszą jej głos. Widzą przemoczone, umorusane sari. Rozpoznają bindi. Dźawani zeskakują z pojazdów, dźgają lufami kobiety i dzieci, odpychają je, przeklinające ich w imię Boże. Dźemadar macha niecierpliwie na Parvati i Krishana. Żołnierze rozstępują się, karabiny znów wędrują do pozycji poziomej, jak barykada, jak zakaz wstępu. Kobieta-oficer pospiesznie prowadzi ich dwoje między stojącymi transporterami, nawet w deszczu śmierdzącymi gorącym biodieslem. Głosy wzmagają się w grzmot oburzenia. Oglądając się za siebie, Parvati widzi dłonie łapiące za karabinek dźawana. Następuje krótka, gniewna równowaga, potem stojący obok żołnierz nonszalancko zamachuje się kolbą i uderza nią w bok głowy protestującego. Muzułmanin pada, nie wydawszy choćby jęku, obejmując rękoma głowę. Zamiast niego krzyczy tłum; wrzask narasta jak szkwał na rzece. Wtem rozlegają się strzały i wszyscy na placu padają na kolana.
— No już, chodźcie — mówi dźemadarka. — Wszyscy cali. Ręce w dole. Co wy tu robicie? Co was opętało? Żeby akurat dzisiaj. — Cmoka z dezaprobatą. Parvati wydaje się, że Bharaccy żołnierze nie powinni cmokać.
— Bo moja matka… — mówi Parvati. — Muszę do niej jechać, jest już stara, muszę się nią zająć, ona nie ma nikogo…
Dźemadarka prowadzi ich bocznymi schodami do hali dworcowej. Dusza Parvati zmienia się w kamień. Tyle ludzi, tyle ludzi. Nie ma mowy, żeby się przepchnąć. Nie widzi nawet kas. Lecz Krishan z łomotem stawia walizki na ziemi, wyszarpuje rączki, stawia bagaże na nędznych, plastikowych kółeczkach i z determinacją wbija się od tyłu w tłum.
Nad przezroczystym dachem wschodzi słońce. Przyjeżdżają pociągi, na perony przepycha się więcej ludzi niż Parvati jest sobie w stanie wyobrazić. Po każdym pociągu uchodźców wyjeżdżającym spod diamentowej kopuły Varanasi Głównego taki sam ładunek ludzi wciska się do hali z placu przed dworcem, krok za krokiem popychając Parvati i Krishana ku kasom biletowym. Parvati zerka na zwisające spod dachu płaskie ekrany. Coś stało się ze Śniadaniem z Bharti. Zamiast niej w kółko i w kółko puszczają jakieś nagranie z Ashokiem Raną, za którym nigdy nie przepadała. Siedzi w studiu za jakimś biurkiem. Wygląda na zmęczonego i przestraszonego. Dopiero za szóstym razem do zszokowanej Parvati dociera, co on właściwie mówi. Jego siostra nie żyje. Sajida Rana nie żyje. Teraz wszystko: ulice, strzały, tłumy, bieganina, muzułmanie, strzelający w powietrze żołnierze, łączy się w jedną spójną całość. A oni, niezorientowani i niewinni, biegli sobie z walizkami w dłoniach, kiedy Mama Bharat konała. Nagle powala ją własne samolubstwo.
— Krishan. Musimy wracać. Nie mogę jechać. Źle zrobiliśmy…
Twarz Krishana jest stuprocentowym, odsączonym z wody, niedowierzaniem. Wtem tuż przed nim otwiera się prześwit, prowadzący aż do kasjera. Kasjer patrzy na Parvati, za moment luka się z powrotem zamknie.
— Krishan, bilety!
Przepycha go aż do lady, kasjer pyta go, dokąd, a on nie wie, Parvati już widzi, że zaraz go odsunie, następny proszę.
— Bubaneshwar! — krzyczy. — Dwa w jedną stronę! Bubaneshwar.
Nigdy nie była w Bubaneshwarze, jej noga nigdy nie postała w przedwiecznej Orissie, lecz jej umysł wypełnia obraz wydymającego się pomarańczowego i szkarłatnego jedwabiu, Ratha Jatra przed świątynią Dźagannathy. Wtedy kasjer drukuje bilety, podaje im numer pociągu, godzinę, peron, numery miejsc i wysuwa przez szparę paski papieru.
Pociąg do Raipuru, gdzie mają przesiadkę, będzie dopiero za cztery godziny. Powolny ludzki taśmociąg przenosi ich przez drzwi na peron, gdzie siadają na walizkach, zbyt zmęczeni, żeby coś mówić, każde w strachu, że jeśli drugie się odezwie, oboje porzucą niebieskie plastikowe kufry i pobiegną z powrotem w swoje życie złożone z kłamstw, kończąc i zamykając małą chwilową przygodę. Krishan kupuje w kiosku parę wydruków z informacjami — już parę pierwszych słów przeczytanych przez Parvati sprawia, że boi się siedzieć na peronie wśród muzułmanów, pomimo chodzących tam i z powrotem grup żołnierzy. Czuje ciężar ich spojrzeń, słyszy syki i pomruki. Mogłaby tu stać pani Khan ze śmietanki Cantonmentu, na meczu krykieta taka zorientowana w polityce. A zresztą nie, nie begum Khan: ona siedziałaby w klimatyzowanej pierwszej klasie już sto kilometrów stąd, jechała na południe samochodem z szoferem, albo w klasie business jakiegoś airbusa.
Z krawędzi daszku nad peronem skapuje deszcz. Krishan pokazuje Parvati nagłówek, świeżo z drukarki, jeszcze się mażący, obwieszczający wielki Rząd Ocalenia Narodowego w koalicji z partią Shivaji N.K. Jivanjeego, który przywróci porządek i wypędzi najeźdźcę. To jest ten zimny powiew, który Parvati poczuła na peronie, jak chłodny front: wróg dostał do ręki bat — w Bharacie nie ma już miejsca na islam.
Najpierw czuje pociąg, potem go słyszy: szczękanie złącz, basowa wibracja przenoszona przez podkłady na stalowe filary podpierające dach, drgania zdeptanego asfaltu. Tłum wstaje, rodzina po rodzinie, gdy pociąg wyłania się z perspektywy szyn, wijąc się po zwrotnicach i wjeżdżając na peron piętnasty. Zapalają się tablice informacyjne: Raipur Express. Krishan unosi walizki, ciżba już pędzi na spotkanie pociągu. Przejeżdża wagon za wagonem, jakby nie zamierzały się zatrzymać. Parvati przyciska się do Krishana. Tylko się potknij, upadnij i zginiesz pod ostrymi jak gilotyny kołami. Długi, zielony pociąg powoli staje.
Nagle ciała ludzkie napierają mocno na Parvati. Zatacza się w przód na Krishana, on pada ciężko na burtę pociągu. Jednocześnie gdzieś z tyłu tłumu rozlega się ryk.
— Do mnie! Do mnie! — drze się Krishan.
Drzwi otwierają się z sykiem. Ciała natychmiast je tarasują. Ramiona wysuwają się, wyginają się torsy, stłoczone bagaże prą jak tarany. Fala zabiera Parvati spod schodków. Krishan walczy z prądem, uczepiony poręczy przy drzwiach, rozpaczliwie nie chce się z nią rozłączyć. Przerażona Parvati wyciąga do niego ręce. Wokół przepychają się kobiety machinalnie wywrzaskujące obelgi, wierzgają dzieciaki. Peron to same głowy, głowy i ręce, głowy i ręce i toboły i coraz więcej ludzi zbiega się po torach z innych peronów, by złapać ten pociąg: pociąg, który zabierze ich z Varanasi. Młodzi mężczyźni gramolący się na dach tratują Parvati, ale ona i tak sięga po dłoń Krishana.
Wtem rozlegają się strzały: krótkie, urywane serie z broni maszynowej. Tłum na peronie opada jak jedna istota, zakrywa głowy dłońmi. Krzyki, wrzaski i straszne, niepocieszone lamenty rannych; tym razem to nie strzały ostrzegawcze. Parvati czuje zaciskającą się na jej dłoni rękę Krishana. Znów strzały. Widzi rozbłyski, słyszy brzęknięcia rykoszetujących na filarach pocisków. Krishan dziwnie wzdycha, potem jego dłoń się zaciska. Wciąga ją na górę, do pociągu.
W drodze powrotnej Lisa i Thomas Lull są jedynymi pasażerami w całej mesie. Wydaje im się wielka, plastikowa i nadmiernie oświetlona nieprzyjemnymi świetlówkami, więc Lisa Durnau proponuje, żeby wyszli na zewnątrz, popatrzeć na świętą rzekę. Świętość wody to dla Lisy nowość. Stają obok siebie przy relingu, sieczeni strugami deszczu, patrzą na piaszczyste brzegi i pordzewiałe blaszane stacje uzdatniania wody. Na powierzchnię rzeki wypływa jakiś przedmiot. Lisa zastanawia się, czy to jeden z tych ślepych delfinów, o jakich czytała podczas lotu z Thiruvananthapuram. Delfin albo trup. Pewnych klas hindusów nie wolno kremować i powierza ich się opiece Matki Gangi.
Kiedyś na konferencji, otumaniona przesunięciem stref czasowych oraz podróżą samochodem, pociągiem i taksówką, padła na skórzany fotel w hotelowym lobby, naprzeciwko wygodnie rozpartego delegata z Afryki. Kiwnęła mu głową, wytrzeszczona, nieprzytomna, huuuuuu. Odkiwnął jej, poklepał dłońmi boki fotela.