„Czekam tylko, aż moja dusza mnie dogoni”.
Dokładnie to musi zrobić teraz. Dogonić samą siebie. Znaleźć chwilę wolną od ciągu zdarzeń przechodzących w następne zdarzenia, niewypełnioną atakującymi ją osobami, rzeczami i problemami, zamarłymi w błysku reflektorów historii. Przestać reagować, przestać się spieszyć, przystanąć, pozwolić duszy się dogonić. Z przyjemnością by się przebiegła. A skoro się nie da, niech będzie choćby chwila ze świętą rzeką.
Zerka na Thomasa Lulla. W jego postawie przy relingu widzi cztery lata, widzi niepewność, widzi erozję pewności siebie, ostudzenie zapału i energii. Kiedy ostatni raz rozpalała cię jakaś pasja? — myśli. Widzi mężczyznę w średnim wieku, codziennie spoglądającego w oczy śmierci. Nie zostało niemal nic z tego faceta, z którym uprawiała brudny, dorosły seks pod prysznicem w Oksfordzie. Z tym koniec, myśli i robi jej się go szkoda. Wydaje się taki zmęczony.
— A powiedz mi, L. Durnau, czy, wiesz… widzisz czasem Jen?
— Czasami, gdzieś na zakupach, albo na meczach Jayhawks. Znalazła kogoś.
— Już przedtem tak mi się wydawało. Rozumiesz. Tak samo, jak ty poznajesz, kiedy coś się kroi. Jakieś hormony czy coś. Wygląda na zadowoloną?
— Dosyć. — Lisa Durnau wyprzedza kolejne, nieuniknione pytanie. — Ale pieluch brak.
Lull patrzy na odpływający brzeg, białe śikary świątyń mgliste na tle burzowych chmur, poniżej ciemnej kreski drzew. W wodzie taplają się bawoły, unoszą głowy, gdy za wodolotem rozchodzi się fala.
— Wiem, czemu Jean-Yves i Anjali to zrobili, czemu zostawili jej to zdjęcie. Zastanawiałem się, po cholerę zrobili jej dziurę w samym środku obrazu świata. Wiesz, Anjali nigdy nie mogła mieć dzieci.
— Aj była ich zastępczą córką.
— Czuli, że są jej winni prawdę. Lepiej niech się dowie, kim naprawdę jest, niż miałaby żyć w złudzeniach. Bo być człowiekiem, to być odzieranym ze złudzeń.
— Chyba się z tym nie zgadzasz!
— Nie mam twojego surowego, kalwińskiego światopoglądu. Ja czuję się dobrze między złudzeniami. Ja nie miałbym odwagi, ani tupetu, żeby to jej zrobić.
Ale i ty uciekłeś, myśli Lisa Durnau. Ty też zostawiłeś przyjaciół, karierę, reputację, kochanki; łatwo ci to przyszło, odwrócić się, odejść i nie patrzeć za siebie.
— Ale to ona do ciebie przyszła.
— Ale nie mam odpowiedzi na jej pytania — mówi Thomas Lull. — Czemu wy wszyscy chcecie jakichś odpowiedzi? Rodzicie się i gówno wiecie, przez całe życie gówno wiecie i umieracie też gówno wiedząc. I w tym cały sekret. Nie jestem niczyim guru. Ani twoim, ani NASA, ani jakiejś aeai. I wiesz co? Te wszystkie artykuły, występy w telewizji, na konferencjach? Wymyślałem to wszystko na bieżąco. I tyle. Alterre? Po prostu coś, co przyszło mi pewnego dnia do głowy.
Lisa Durnau ściska oburącz reling.
— Lull, Alterre już nie ma.
Nie rozumie jego wyrazu twarzy, postawy, ułożenia mięśni. Próbuje sprowokować go do jakiejś reakcji.
— Zdechło, Lull, wszystko. Padło jedenaście milionów serwerów, co do jednego. Wymarły.
Thomas Lull kręci głową. Thomas Lull marszczy czoło. Na czole pojawiają się bruzdy. Wtem Lisa dostrzega na jego twarzy wyraz, który zna dobrze u siebie: zaintrygowanie, zauroczenie, oświecenie pomysłem.
— Jaka teza stała za Alterre? — pyta Lull.
— Że symulowane środowisko…
— Może w końcu zrodzić prawdziwą inteligencję. — Pospiesznie wyrzuca z siebie słowa. — A co, jeśli udało nam się lepiej niż myśleliśmy? Jeśli Alterre nie zrodziła świadomości, ale po prostu cała ożyła… i stała się świadoma… Kalki to dziesiąty awatar Wisznu. Siedzi na szczycie piramidy ewolucyjnej Alterre, podtrzymujący wszelkie życie; wszystko jest z niego i rodzi się z jego materii. I nagle sięga na zewnątrz, a tam jest inny świat, inne życie, oddzielne, rozłączne, całkowicie obce. Zagrożenie, dobrodziejstwo, coś jeszcze innego? Musi się dowiedzieć. Musi to sprawdzić.
— Ale jeśli Alterre padła…
Zagryza dolną wargę, milknie i mrocznieje, patrząc na deszcz nad wielką rzeką. Lisa Durnau próbuje się doliczyć, ile musiał po drodze przyjąć niemożliwych założeń. Po jakimś czasie Lull wysuwa rękę.
— Daj mi to coś. Muszę znaleźć Aj. Skoro Wisznu padł, jest odłączona od sieci. Całe jej życie było iluzją, a teraz nawet bogowie ją opuścili. Jak ona się będzie czuła, co sobie pomyśli?
Lisa wysuwa Tabliczkę z miękkiego skórzanego etui i podaje Lullowi. Tabliczka wygrywa tubalną, dźwięczną gamę. Zaskoczony Lull omal jej nie upuszcza. Lisa przechwytuje ją, zanim osiągnie mokśię w wodach Gangesu. W jej sensorium pojawia się twarz i głos: Daley Suarez-Martin.
— Coś się zdarzyło na Tabernakulum. Wyciągnęli z niego kolejny sygnał.
Tabliczka wyświetla czwartą twarz, mężczyznę, Bharatczyka, widać to nawet na obrazku wymalowanym przez automat komórkowy przy jego niskiej rozdzielczości. Drobnokościsty mężczyzna o pociągłej twarzy. Lisa Durnau dostrzega klapy marynarki w stylu Nehru. Myśli, że jego twarz jest niewymownie smutna. Obok jest linia z danymi personalnymi.
— Zdaje się, że trzeba szybko znaleźć tę twoją przyjaciółkę — mówi. — To Nandha. Pies Kryszny.
Ucieka z domu w szary brzask. Na Scindia Basti spada deszcz. Bose stopy kobiet noszących wodę z pomp naniosły stęchłego błota we wszystkie zaułki. Studzienki ściekowe wylewają. Mężczyźni też są już o świcie na nogach, żeby kupować i sprzedawać, może nająć się do wykopania rowu pod kabel, może napić się ćaju, może sprawdzić, czy coś zostało z miasta. Gapią się na dziewczynę z tilaką Wisznu, przepychającą się między nimi, pędzącą, jakby goniła ją Kali.
Oczy w ciemności, w domu obok lewej nogi słupa wysokiego napięcia.
„My jesteśmy biedni, my nic nie mamy, proszę zostawić nas w spokoju”.
Potem zgrzytnięcie i rozbłysk zapałki, łuk światła przesuwa się przez mrok i dotyka knota w małej, glinianej dii, krąg światła nabrzmiewa i wypełnia pokój z klepiskiem zamiast podłogi. Okrzyki strachu.
Ryczą na nią auta. Olbrzymie metalowe kształty wyłaniają się z deszczu i znikają z powrotem. Grzmią głosy, tłoczące się wokół ludzkie ciała sprawiają wrażenie, że osiągają rozmiary chmur. Rzeka ruchu i napędzanego alkopaliwem zagrożenia. Jest na ulicy i nie wie, skąd się tu wzięła. W świetle dnia wyparowała gdzieś nocna pewność i boskie przewodnictwo. Po raz pierwszy nie widzi jasnego rozróżnienia między bogiem a człowiekiem. Nie wie, czy trafi z powrotem do hotelu. Pomóżcie mi.
Na niebie kłębi się chaotyczna mora bogów przeplatających się, przelewających, krzyżujących ze sobą w dziwne, nowe konfiguracje.
— Co robisz w tym domu?! — Znów krzyczy, zatyka uszy dłońmi, gdy zapamiętany głos raz jeszcze odzywa się w jej czaszce. Twarze kobiet w świetle łojówki, jedna stara, jedna młodsza, jedna najmłodsza. Jęk wydała ta stara; jakby pękło jej w środku coś długiego i kruchego.
— Co ty tu robisz? To nie miejsce dla ciebie! — Dłoń uniesiona w mudrze chroniącej przed urokiem. Oczy najmłodszej wytrzeszczone ze strachu, mokre od łez. — Won stąd, to nie twój dom. Nie damy się oszukać. Widzicie ją, widzicie? Widzicie, co jej zrobili? To samo zło, dżinn, demon! — Stara kobieta kołysze się teraz, zawodząc, z zamkniętymi oczyma. — Won stąd! To nie twój dom, nie jesteś naszą siostrą!