Niesformułowane błagania. Niewypowiedziane odpowiedzi. Niezadane pytania. I ta stara kobieta, stara kobieta — jej matka, osłaniająca się ręką, jakby Aj ją oślepiała, jakby płonęła blaskiem, w który nie da się spojrzeć. Na ulicy, pod monsunową ulewą, wybucha krzykiem, przeciągłym, wysokim wyciem, wydartym jakby z samego serca. Teraz rozumie.
Lęk: jest biały, nie ma powierzchni ani faktury, na której można by oprzeć dłoń, by go przesunąć lub poruszyć, w dotyku, jakby coś ci zgniło w samym środku, masz ochotę zwinąć się w kłębek i poprosić, żeby sobie poszedł, jak chmura burzowa, ale on nigdy tego nie zrobi.
Strata wgryza się w ciało i szarpie. Jak przedmiot pełen haczyków zatopionych we wszystkich częściach ciała, nawet tych, które z pozoru nie powinny czuć straty, na przykład ustach i kciukach, haczyków uwiązanych do wiatru i pamięci, tak że ciągnie za nie każdy najdrobniejszy powiew i każda przypomniana sobie rzecz. Strata ma kolor czerwieni i pachnie spalonymi różami.
Osamotnienie smakuje jak mdłości w głębi gardła, zawsze czyhające, by podejść do góry; jak zawroty głowy, jak spacer po wysokim, kamiennym nabrzeżu nad morzem, które skrzy się i faluje tak daleko w dole, że nawet nie jesteś pewna gdzie, ale jest brązowe, brązowe; osamotnienie ma pusty, bezduszny brązowy kolor.
Rozpacz: wszechobecny szum tła, szary szum, trochę brzęczenie, a trochę syk, paraliżujący, rozmazujący wszystko w niewyraźną szarość. Wszechobecny deszcz. Ustępujący pod dotykiem świat, gdzie można wcisnąć się każdą z kończyn, a i tak niczego nie dosięgnąć. Wszechobecna izolacja. To właśnie jest rozpacz.
Niepewność ma barwę żółtą, niezdrową, jak żółć, jak obłęd, jak kwiaty, które otwierają płatki wokół ciebie i wirują, tak że nie można dostrzec, który z nich jest najpiękniejszy, najdoskonalszy, który pachnie najładniej, najsłodziej; żółtą jak kwas wytrawiający wszystko co wiesz, tak że w końcu stoisz na przeżartej rdzą filigranowej konstrukcji, jednocześnie mniejszej niż najmniejsze z ziarenek żółtego pyłku i ogromnej ponad ogrom, z całymi miastami w środku.
Szok to tępy nacisk próbujący rozmazać mózg na potylicy.
Zdrada to półprzejrzysty błękit, taki zimny zimny zimny.
Niezrozumienie jest jak włos na języku.
Gniew zaś jest ciężki jak młot, a jednocześnie tak lekki, że polatuje na własnych skrzydłach, pokryty najciemniejszą rdzą na świecie. Tak to jest być człowiekiem.
— Czemu mi nie powiedzieliście?! — woła do bogów, gdy wokół rozpościera się ulica, a deszcz zaczyna padać na zadartą twarz.
Bogowie odpowiadają: Nie wiedzieliśmy. Nie przyszło nam to do głowy. I jeszcze: Teraz rozumiemy. Potem jeden po drugim gasną jak dije na deszczu.
Shiv nie potrafi dojść, co to za zapach. Słodki, trochę piżmowy, kojarzy mu się z czymś, czego za dobrze nie pamięta, a jego źródłem jest dataradźa Ramanandacharya. Gruby palant, ale oni tak zawsze wyglądają. Trzęsące się tłuściochy. Teraz już jest mu tak dobrze w tych powłóczystych szatach. Shiv szczególnie nie cierpi staroświeckich, mogolskich wąsików. Z przyjemnością by mu je przystrzygł, ale wygięty czubek noża Yogendry musi tkwić w pachwinie Ramanandacharyi. Jeden nieznaczny ruch nadgarstka i przetnie tętnicę udową. Shiv zna się na chirurgii. Radźa wykrwawi się wtedy w niecałe cztery minuty.
Idą po pochyłym, mokrym bruku z pawilonu Hastingsa do świątyni, blisko siebie, jak kochankowie albo pijacy.
— Ile ich tam masz? — szepcze Shiv, szturchając Ramanandacharyę ramieniem. — No, kobiet, ile?
— Czterdzieści — odpowiada Ramanandacharya.
Shiv wali go otwartą dłonią. Wie, że to przez te piguły jest niecierpliwy, odważniejszy niż być powinien inteligentny facet, ale lubi ten stan.
— Czterdzieści kobiet? A skąd ty je bierzesz, co? — Szturchaniec.
— Zewsząd. Filipiny, Tajlandia, Rosja, gdzie tylko jest tanio.
Znów plaśnięcie wierzchem dłoni. Ramanandacharya się kuli. Mijają robota-wartownika, przykucniętego na stalowych pośladkach.
— A jakieś przyzwoite bharackie kobiety?
— Parę ze wsi… au!
Shiv wali teraz mocniej. Ramanandacharya pociera bolące miejsce. Shiv rozciera między palcami fałdę kosztownego, przetykanego złotem jedwabiu, wyczuwa subtelność splotu, gładkość, lekkość.
— I podoba im się tu? Wśród tego mogolskiego gówna? — Popycha go oburącz. Dataradźa potyka się na stopniu. Yogendra cofa nóż. — Co, nie mogłeś urządzić się po hindusku?
Ramanandacharya wzrusza ramionami.
— To mogolski fort — podsuwa słabo.
Shiv uderza jeszcze raz.
— I chuj, że mogolski! — Podsuwa się do jego ucha. — I jak często… tego? Co noc?
— I po obiedzie… — Krzyczy, gdy Shiv wali go mocno w skroń.
— Jebany, zboczony ćutja! — Wie już, co to za zapach. Ten ciemny, słodko-kwaśny, piżmowy zapach bije z ubrania i klejnotów Ramanandacharyi. Seks.
— Oj — odzywa się Yogendra.
Rój robocików zszedł z orbity wokół świątyni i płynie po dziedzińcu ku ich tercetowi, jak czarna tłusta strzałka. Plastikowe odnóża szeleszczą na kamykach. Mokre pancerzyki czarno połyskują. Ramanandacharya cmoka, wzdycha i obraca pierścień na małym palcu lewej ręki. Rój rozstępuje się jak morze w chrześcijańskiej przypowieści, z tych, które amerykańscy misjonarze wbijają do głów przyzwoitych młodych kobiet, żeby zrobić z nich stworzenia, które w życiu nie znajdą sobie porządnych mężów.
— W dwadzieścia sekund obrałyby ci stopy do kości — mówi Ramanandacharya.
— Zamknij mordę, grubasie. — Shiv uderza go raz jeszcze, bo przestraszył się robotów-skarabeuszy.
Ramanandacharya robi krok, i kolejny. Pierścień robotów płynie wraz z nim. Yogendra pociera czubkiem noża o jego pachwinę.
Kolumnada świątyni jest tą samą ponurą, ociekającą deszczem skorupą malowanego tynku i ludowych religijnych bazgrołów, którą Shiv oglądał w goglach z murów, tym razem jednak kirlianowska sygnatura Ramanandacharyi włącza rzędy niebieskich reflektorów i Shiv wbrew sobie wstrzymuje oddech. Suddhawasa wewnątrz to sześcian przejrzystego plastiku o krawędziach jarzących się w ostrym błękitnym świetle. Roboty-skarabeusze wchodzą z powrotem na orbitę. Ramanandacharya unosi ręce ku przezroczystej, plastikowej joni hermetycznych drzwi. Z powierzchni płynu wyłania się klawiatura numeryczna. Ramanandacharya podsuwa się, chce wstukać kod; błyska nóż, grubas krzyczy, chwyta się za rękę. Z cieniutkiego cięcia na palcu wskazującym sączy się krew.
— Ty to zrób. — Yogendra wskazuje ostrzem Shiva.
— Co?
— Może ma tu jakieś pułapki, kto go tam wie. Na pewno myśli, że jak se to weźmiemy, to i tak zginie. Ty wpisz kod.
Ramanandacharya wytrzeszcza oczy, gdy Shiv wyciąga palmera i zaczyna wpisywać hasło.
— Skąd to masz? Dane? Gdzie Dane?
— W szpitalu — odpowiada Shiv. — Kot zeżarł mu język.
Yogendra chichocze. Klawiatura z powrotem wtapia się w powierzchnię inteligentnego plastiku (Shiv myśli, że to coś o wiele zbyt fajnego dla takiej cipy jak Ramanandacharya), zamek w drzwiach rozczarowująco szczęka.
System deszyfrujący to świetlista plastikowa garbagriha, na tyle ciasna, by Shiv odczuł nieprzyjemną klaustrofobię.
— A gdzie komputer? — pyta Shiv.
— To wszystko to komputer — odpowiada Ramanandacharya i machnięciem dłoni przełącza ściany na przezroczystość.
Kryje się w nich spleciona gęsto jak varanaski jedwab, jak włókna nerwowe, sieć białkowych obwodów. Wokół sieci sztucznych neuronów bulgocą płyny. Shiv zauważa, że dygocze w mokrych bojówkach.