Выбрать главу

— Czemu tu, kurwa, tak zimno?

— Kwantowa jednostka obliczeniowa wymaga stałej niskiej temperatury.

— Kwa… co?

Ramanandacharya przesuwa dłońmi po wierzchu tytanowego, szczelinowego walca, jedynej rzeczy wystającej z nieskazitelnej plastikowej ściany.

— On śni w kodzie — mówi.

Shiv nachyla się, czyta napis na metalowym dysku. Sir William Gates.

— Co to jest?

— Nieśmiertelna dusza. Przynajmniej tak mu się wydawało. Przetransferowana pamięć, bodhisoft. Jak sobie Amerykanin wyobraża zwycięstwo nad śmiercią. Jeden z największych umysłów swojego pokolenia — to wszystko przez niego. Teraz pracuje dla mnie.

— Znajdź ten plik i zgraj mi go tutaj. I koniec. — Shiv wali dataradźię palmerem po głowie.

— O nie, tylko nie Tabernakulum, CIA mnie zabije, ja już nie żyję — błaga Ramanandacharya, a potem zamyka swoją kretyńską rozjazgotaną gębę, wywołuje z plastiku kolejną klawiaturkę do kodów i wprowadza krótki ciąg.

Shiv myśli o zamrożonej duszy. Czytał o tym, jak krążą sobie w takich bransoletach z nadprzewodzącej ceramiki. Całe życie: seks, książki, muzyka i gazety, przyjaciele, kolacje, filiżanki kawy, ukochane i wrogowie, chwile, kiedy wyrzucasz pięści w powietrze i krzyczysz: „dźai!” i kiedy masz ochotę wszystkich zarżnąć — i wszystko to możesz dać w prezencie lasce w knajpie, żeby włożyła sobie na rękę.

— Jedno pytanie — odzywa się Ramanandacharya, podając Shivowi załadowanego palmera. — Po co to wam?

— N.K. Jivanjee chce pogadać z gośćmi z kosmosu — odpowiada Shiv. Wsuwa palmera do jednej z licznych kieszeni w spodniach. — No to spadamy.

Sztuczka z pierścieniem jeszcze raz rozdziela robociki; Shiv widzi na twarzy Ramanandacharyi nadzieję, że go jednak puszczą; mina zmienia się, gdy Yogendra szturcha go lufą, każąc iść. Ani to piękny, ani budujący widok, gdy gruby mężczyzna moczy się ze strachu. Shiv znowu wali go z plaskacza.

— Przestań, wkurwia mnie to! — wybucha Ramanandacharya.

Yogendra zmusza go, żeby przeprowadził ich z powrotem przez bramę dla turystów, do dawnych indyjskich koszar. Przeciskają się przez wyrwę w blasze. Shiv dosiada motoru, zapuszcza silnik. Porządny, solidny japoński motorek. Ogląda się na Yogendrę — ten stoi nad klęczącym Ramanandacharyą i wciska mu do ust lufę stieczkina. Dataradźa liże ją. Oblizuje lufę językiem, pieści ją, obciąga. Yogendra szczerzy zęby.

— Zostaw go!

Chłopak marszczy brwi, autentycznie, szczerze poirytowany.

— Czemu?

— Zostaw go. Idziemy.

— Naśle na nas ludzi.

— Zostaw go!

Yogendra ani drgnie.

— Pierdol się! — Shiv zsiada, wyciąga wiązkę min paraliżujących i rozrzuca je wokół Ramanandacharyi. — A teraz go zostaw.

Yogendra wzrusza ramionami, chowa pistolet do kieszeni spodni. Shiv wciska przycisk pilota uzbrajającego miny.

— Dziękuję wam dziękuję dziękuję… — szlocha Ramanandacharya.

— Przestań błagać, nie cierpię tego — rzuca Shiv. — Trochę, kurwa, godności. Nabab z pierdolonego Chunaru. Ciekawe, czy któraś z twoich czterdziestu kobiet będzie chciała po tym wszystkim z tobą spać.

Shiv kręci manetką i rusza swoim japońskim motocyklem, Yogendra tuż za nim. Sprawa jest załatwiona, nie trzeba już się kryć ani uważać. Teraz zapalone światła, ryczące silniki, lecą z rykiem przez miasteczko, mijając rozjarzone jajo centrum obsługi telefonicznej, a gdy gaśnie ostatnie światełko Chunaru, uderza triumf. Udało się. Zabrali co trzeba i odjeżdżają. Niebo nad wschodnim horyzontem rozjaśnia mokry brzask. Zanim słońce wzejdzie na dobre, myśli Shiv, będzie z powrotem w mieście, dostanie kasę, spłacą jego długi i będzie wolny, będzie znów radźią i znów nikt nie śmie mu odmówić. Pozwala sobie na okrzyki, szaleńczo zarzuca motocyklem po drodze, zygzakując po całej jej szerokości, wyjąc, kracząc i skomląc bardziej obłąkańczo niż nocne szakale. Podjeżdża celowo blisko nieutwardzonego pobocza, drażniąc się ze spękanym asfaltem i zdradzieckim żwirem. Shiv Faraji jest niepokonany.

Zarzucając w drugą stronę, słyszy to. Biegnące przez wiejski przedświt odziane w tytan stopy — słyszy kroki i wyczuwa je przez zawieszenie motoru, przybliżające się, nienaturalnie szybkie. Shiv zerka w tył. Na niebie jest w sam raz światła, by dojrzeć ścigającego. Trzyma się nisko nad ziemią, balansuje; biegnie na dwóch mocnych nogach jak jakiś monstrualny ptak-demon, wypuszczony na nich z zamku. Zbliża się coraz bardziej. Rzut oka na szybkościomierz mówi Shivowi, że robi co najmniej osiemdziesiąt.

Yogendra dodaje gazu sekundę po Shivie, ale jazda z maksymalną szybkością po tej popękanej, śliskiej wiejskiej drodze to śmierć równie pewna, jak pędzący za nimi stwór. Shiv pochyla się nisko nad kierownicą, aby stanowić jak najmniejszy cel dla niesionej przez robota jakiejś ezoterycznej broni. Zaraz będzie ten skręt. Ponad rykiem silnika słyszy dudnienie metalu. Drzewo, znajomy plakat z reklamą wody mineralnej, tutaj, pewnie, że tak. Zajęty wypatrywaniem, niemal przegapia Yogendrę skręcającego przez cały asfalt na polną drogę. Spanikowany hamuje, nadmiernie skręca, omal nie wywala się na szosę, w końcu opanowuje motor i skręca na piasek.

Widział go. Tam, za nim, na drodze w oddali, dudniący krokami, szary w blasku barwy indygo, wygląda, jakby miał się nigdy nie zatrzymać, nigdy nie zmęczyć, biec za nimi i biec choćby dookoła świata.

Krzaki soczewicy ustępują udeptanemu, pryszczatemu od deszczu piaskowi. Opony wyrzucają w powietrze twardą ziemię. Jest łódka, tam gdzie ją zostawili, z kotwicą wbitą w piasek, odwrócona przez nurt, zanurzona głęboko, bo bierze wodę, obok zaś stoi bramin, po pas w rzece, z ramionami przepasanymi świętą wstęgą, przelewa wodę złożonymi dłońmi i intonuje poranne powitanie Matki Gangi. Shiv staje z poślizgiem, rzuca się w wodę, zaczyna ładować ciężką maszynę na łódź.

— Zostaw zostaw zostaw! — wrzeszczy Yogendra.

Bramin śpiewa.

— Mogą nas po nich namierzyć! — krzyczy Shiv.

— Mogą nas namierzyć po twoich minach.

Yogendra wjeżdża głęboko w wodę, motor wywraca się z chlupotem i zaczyna się pogrążać w rzecznym piasku. Wyciąga kotwicę, gdy do łódki wtacza się Shiv. Łódź kołysze się niebezpiecznie, a pod ławkami ma strasznie dużo wody. Shiv bardziej mokry jednak już nie będzie, za to jeszcze może być o wiele bardziej martwy. Robot majaczy za grzbietem wydmy i rozprostowuje się na pełną wysokość. To jakaś złowroga pościgowa rakszasa, pół ptak, pół pająk, rozwijający macki, manipulatory, wysuwający spomiędzy żuwaczek wiązkę luf karabinów maszynowych.

Bramin wytrzeszcza oczy.

Yogendra rzuca się do silnika. Szarpie raz, drugi. Łowca robi krok naprzód po piaszczystym zboczu, żeby lepiej wycelować. Trzecie szarpnięcie. Silnik startuje. Łódka wyrywa naprzód. Machina Ramanandacharyi skacze, lądując po kolana w wodzie. Obraca głowę ku celowi. Yogendra steruje na środek nurtu. Robot brodzi za nimi. Wtem Shiv przypomina sobie o cwanym granacie Ananda w jednej z kieszeni. Woda za siedzącym na rufie Yogendrą eksploduje gradem pocisków. Shiv pada na płask. Bramin na płyciźnie kuca, osłania głowę rękoma. Granat tnie powietrze eleganckim, lśniącym łukiem. Spada z chlupnięciem. Nic nie widać i nic nie słychać poza nieznacznym bzyknięciem rozładowujących się kondensatorów. Robot zamiera. Lufy obracają się ku niebu, tnąc świt pociskami. Osuwa się na kolana, pada jak ranny gunda. Żuwaczki i kleszcze się rozwierają, pada do przodu w rzeczny muł. Miękki, srebrzysty piasek pochłania go niemal natychmiast.