Выбрать главу

— Więc zbudowaliście żagiel świetlny, żeby odsunąć ją na bezpieczną odległość.

— Żeby ją przesunąć, ale nie chodzi o bezpieczeństwo. Proszę się uważnie przypatrzeć. To jest orbita wyliczona na rok dwa tysiące trzydziesty. A to faktyczna. — Pojawia się gruba, żółta elipsa. Dokładnie taka sama, jak orbita z roku dwa tysiące dwudziestego siódmego — ciągnie Federalna. — Bliska interakcja z NEO Sheringham 12 przy kolejnym obiegu powinna spowodować, że przy następnym podejściu jest jeszcze bliżej, sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów. A jednak, w dwa tysiące trzydziestym trzecim… — Wyświetla się kolejna, kropkowana parabola, zaobserwowany tor: identyczny jak w roku dwa tysiące dwudziestym siódmym. — To anormalna sytuacja.

— Pani twierdzi…

— Niezidentyfikowana siła koryguje orbitę Darnleya 285, utrzymując go w tej samej odległości od Ziemi.

— Jezus — szepcze Lisa Durnau, córka kaznodziei.

— Przy podejściu w roku dwa tysiące trzydziestym dziewiątym wysłaliśmy tam sondę. Misja była ściśle tajna. Coś znaleźliśmy. Potem rozpoczęliśmy większy projekt, żeby to ściągnąć. To właśnie była misja z żaglem świetlnym, przykrywką był Epsilon Indi. Musieliśmy ściągnąć tę asteroidę w miejsce, gdzie da się jej dokładnie, porządnie przyjrzeć.

— I co tam znaleźliście?

Daley Suarez-Martin uśmiecha się.

— Jutro tam panią wyślemy. Zobaczy pani na własne oczy.

ROZDZIAŁ 6

LULL

Wpół do dwunastej i skacze już cały klub. Reflektory na wysięgnikach obrysowują owal piasku. Ciała ciągną do światła jak ćmy. Poruszają się, ocierają, oczy zamknięte w ekstazie. Powietrze pachnie zużytym dniem, grubymi warstwami potu i wolnocłowymi „Chanel”. Dziewczyny noszą tegoroczne luźne, krótkie sukienki bez talii, dwuczęściowe kostiumy z zeszłego lata, od czasu do czasu klasyczne stringi z paskami w kształcie „V”. Chłopcy jak jeden mąż z nagimi torsami i zwojami biżuterii na szyi. Wróciły wiechciowate bródki, irokezy są już mocno zeszłoroczne, malowane na ciele tribale niemal śmiertelnie niemodne, a na top wychodzą dekoracyjne blizny, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Thomas Lull cieszy się, że zdechły australijskie stringi eksponujące penisa. Pracuje na imprezach u braci Ghosht przez ostatnie trzy sezony, biorąc kasę pod stołem, i naoglądał się już szybkich przypływów i odpływów mody w kulturze młodzieżowej, ale te sznureczki ciągnące je do góry jak peryskopy…

Siada na miękkim, zadeptanym, szarym piasku, opierając przedramiona na podciągniętych kolanach. Morze jest dziś niezwykle ciche, linia wody prawie bez zmarszczek. Gdzieś nad nią krzyczy ptak. Powietrze jest nieruchome, gęste, wymęczone. Zupełnie nie ma posmaku monsunu.

Rybacy mówili, że odkąd Bengalczycy przeciągnęli swój kawał lodu wzdłuż Tamil Nadu, pochrzaniły się wszystkie prądy. Za jego plecami ciała poruszają się w kompletnej ciszy.

Z ciemności wyłaniają się sylwetki. Dwie białe dziewczyny w sarongach i bluzkach bez pleców. Włosy brudnoblond i ta przesadna skandynawska opalenizna, podkreślana jeszcze przez blade nordyckie oczy. Są boso, trzymają się za ręce. Ile wy macie lat, dziewiętnaście, dwadzieścia? — zastanawia się Thomas Lull. Z tą waszą wzmacnianą opalenizną, z majtkami od bikini pod wyprasowanymi turystycznym żelazkiem sarongami. To wasz pierwszy przystanek, zobaczyłyście coś na stronie internetowej dla turystów-wędrowców, coś akurat na tyle szalonego, żebyście zechciały sprawdzić, czy spodoba się wam w dzikim świecie. Nie mogłyście się już doczekać, kiedy uciekniecie ze swojej Uppsali czy Kopenhagi i zrobicie wszystko to, co kipi wam w sercu.

— Hej tam! — woła półgłosem Thomas Lull. — Jeśli chcecie wziąć udział w imprezie, muszę sprawdzić parę rzeczy. Dla waszego własnego bezpieczeństwa. — Zręcznie jak szuler wyciąga zestaw do skanowania.

— Jasne — mówi niższa, bardziej złotowłosa dziewczyna. Thomas Lull przepuszcza przez skaner jej garść pigułek i plasterków.

— Z tych rzeczy nic nie zrobi z ciebie warzywka. Danie dnia to Transic Too, nowy emotyk, dostaniesz od dowolnej osoby w pobliżu sceny. A teraz, pani szanowna… — Zwraca się do wytrzeszczonej plażowej Wikingi, która zaczęła imprezować już wcześniej. — Muszę sprawdzić, czy nie wejdzie w interakcję z czymś, co już sobie wrzuciłaś. Proszę… — Zna procedurę, ślini palec, przesuwa nim po płytce czujnika. Wszystko zapala się na zielono. — Nie ma problemu. Życzę paniom miłej zabawy. Przypominam, że impreza jest ściśle bezalkoholowa.

Kiedy przepychają się na środek cichego kłębowiska, przypatruje się ich tyłkom, widocznym pod prześwitującymi sarongami. Dalej trzymają się za ręce. Fajnie, myśli Lull. Ale emotyki napawają go lękiem. Komputerowe uczucia zmiksowane przez nielicencjonowane aeai poziomu 2,95 w bharackich sundarbanach, a potem hodowane i krzyżowane w butelce po coli w jakiejś garażowej fabryczce i przelane na plasterki do przyklejania, pięćdziesiąt dolców sztuka. Łatwo poznać, kto je brał. Te grymasy, uśmiechy, wyszczerzone zęby i niesamowite odgłosy ciał usiłujących wyrazić emocje niemające odpowiednika w ludzkich potrzebach ani doświadczeniu. Nigdy nie spotkał nikogo, kto umiałby mu powiedzieć, jak się wtedy czuje. Choć właściwie nigdy też nie spotkał kogoś, kto umiałby opowiedzieć o naturalnych ludzkich emocjach. Wszyscy jesteśmy programowymi duchami chodzącymi na rozproszonej sieci Brahmy. Ten ptak dalej gdzieś tam krzyczy.

Thomas zerka przez ramię na milczącą imprezę — każdy z tancerzy we własnej prywatnej bańce, podryguje do spreparowanego tylko dla niego rytmu emitowanego przez łącze hoeka. Oszukuje sam siebie, że pracuje w te imprezowe noce, bo potrzebna mu gotówka — tak naprawdę ciągnie go do ludzkich skupisk. Jednocześnie pragnie i obawia się tego obserwowanego u tancerzy samozatracenia, zlania się w jedną, nieświadomą całość, odrębności i jedności zarazem. Ta sama miłość i odraza, którą zwabiło go rozczłonkowane ciało Indii, jedna ze stu najbardziej rozpoznawalnych twarzy Ziemi, wtasowanych w wyzwalające i przerażające półtora miliarda pozbawionych twarzy mieszkańców subkontynentu. Odwracasz się, odchodzisz i znikasz. Ta umiejętność rozpłynięcia się w tłumie ma i drugą stronę medalu: Thomas Lull potrafi wykryć w stadzie indywidualności osoby niezwykłe, niepasujące do stada.

Ona porusza się pod prąd tłumu, na wskroś ciał, pod włos nocy. Jest ubrana na szaro. Skórę ma bladą, pszeniczną, indoaryjską. Krótkie, chłopięce, bardzo lśniące włosy z nutką czerwieni. Duże oczy. Oczy gazeli, opiewane przez poetów w języku urdu. Wygląda niesamowicie młodo. Na czole ma trójpasiastą tilakę Wisznu. Nie wygląda z nią głupio. Kiwa głową, uśmiecha się; fala ciał zamyka się wokół niej. Thomas Lull próbuje ustawić się tak, by ją widzieć, samemu nie będąc widzianym. To nie żądza, pożądanie, hormony czterdziestoparolatka. To najzwyklejsza fascynacja. Musi jeszcze na nią popatrzeć, dowiedzieć się czegoś więcej.

— Przepraszam. — Australijska para, chce, żeby sprawdzić ich towar.

Thomas Lull przepuszcza go przez skaner, jednocześnie obserwując imprezę. Szarość to tutaj idealny kamuflaż. Wtopiła się we wzajemne oddziaływania poruszających się w ciszy kończyn.

— Okej. Wszystko gra. Ale na stroje eksponujące penisa mamy tu zero tolerancji.

Gość marszczy czoło. Won stąd, daj mi się zająć moją rozrywką. O, tam jest, koło decków. Chłopcy bhati flirtują z nią. Nienawidzi ich za to. Wróć do mnie. Waha się i pochyla głowę, szukając słowa. Przez chwilę wydaje mu się, że zaraz kupi coś produkcji Bangalore Bombastic. Nie chce, żeby to zrobiła. Ona jednak kręci głową i idzie dalej. Znów znika pośród ciał. Thomas Lull stwierdza, że ją śledzi. Świetnie się wtapia w tłum. Nie nosi hoeka. To jak odbiera muzykę? Thomas Lull przesuwa się na skraj miejsca do tańca. Uświadamia sobie, że ona tylko z pozoru tańczy. Tak naprawdę robi coś innego, chłonie zbiorowy nastrój i porusza się zgodnie z nim. Cholera, kim ona jest?