— T… tak… — jąka się Najia. Oczywiście, co tylko zechcesz. Jestem ci to winna. Bo wprawdzie tego nie wiesz, ale to ja jestem twoim oprawcą.
— Dziękuję. Bardzo dziękuję. — Shaheen Badoor Khan zerka na krwawiące niebo, mruży oczy od wątłego, gorzkiego deszczu. — Bo… w życiu nie przeżyłem niczego gorszego. I proszę uwierzyć, gdybym tylko myślał, że to, co mi pani przynosi, pogorszy jeszcze sytuację Bharatu… Dla mojej pani premier nie mogę już nic zrobić, ale na szczęście mogę coś jeszcze uczynić dla państwa. — Prostuje się energicznie, spogląda po deszczowych mokradłach. — Jeszcze długa droga, zanim ktokolwiek z nas będzie bezpieczny.
Żegna się mocnym, ponurym uściskiem dłoni i wraca do auta. Wymieniają jeszcze z Talem po krótkim spojrzeniu.
— Jakiś polityk? — pyta taxi-wallah, wycofując samochód, żeby przepuścić mercedesa.
— To był Shaheen Badoor Khan — odpowiada Tal, siadając na tylnym siedzeniu, obok Najii. — Osobisty sekretarz świętej pamięci Sajidy Rany.
— Jasna cholera! — wykrzykuje taksówkarz, jadąc metr za mercedesem, trąbiąc na pierwsze poranne wozy zaprzężone w woły na bocznej wiejskiej drodze. — Tak to kochacie nasz Bharat!
Jamshedpur Grameen Bank to kilkanaście wiejskich kobiet-sathin, udzielających mikropożyczek w ponad stu wioskach, większość z nich nigdy nie wyjeżdżała ze swojej biharskiej prowincji, niektóre z nich nawet się nigdy ze sobą nie spotkały, mają jednak pięćdziesiąt lachów zwykłych akcji firmy Ray Power. Ich przedstawicielką jest aeai, pospolita, drobna bibi, generacja 2.1, pulchna i uśmiechnięta, z twarzą pobrużdżoną życiem i jaskrawoczerwoną bindi. Świetnie pasowałaby na ciotkę ze wsi w jakimś odcinku Miasta i wsi. Wita się namaste w hoekowym polu widzenia Vishrama.
— Głosuję za postanowieniem — rzuca słodko jak mamusia i znika.
Vishram przelicza wszystko w głowie, zanim Inder zdąży wyświetlić mu przed oczyma grafikę. Następne są KHP Holdings, mają osiemnaście procent udziałów, zdecydowanie największy pojedynczy akcjonariusz spoza rodziny. Jeśli Bhardwaj zagłosuje na tak, Vishram ma z głowy. Jeśli nie — do wygranej potrzeba mu będzie jedenastu z pozostałych dwudziestu bloków.
— Pan Bhardwaj? — pyta Vishram. Dłonie położył płasko na stole. Nie wolno mu ich podnieść. Zostawiłyby na blacie dwa zaparowane od potu odciski.
Bhardwaj zdejmuje pancerne okulary w tytanowej oprawie, ściera miękką wojłokową ściereczką taktyczną tłustą plamę. Głośno wypuszcza powietrze przez nos.
— Ten sposób postępowania jest niestosowny — mówi. — Mogę tylko powiedzieć, że pod panem Ranjitem Rayem to by się nigdy nie stało. Propozycja jest jednak dobra; nie stać nas, aby ją zignorować. Aprobuję ją więc i głosuję za postanowieniem.
Vishram pozwala mięśniom szczęki i pięści na drobny mentalny skurcz, na takie małe „yes”. Nawet w wieczór, gdy wygrał konkurs Ha Ha Śmieszne, publika nie reagowała takim pomrukiem, jaki rozlega się tutaj wokół stołu, świadcząc, że wszyscy już to sobie przeliczyli w głowie. Czuje, jak udo Marianny Fusco napiera przez chwilę na jego nogę, pod przezroczystą powierzchnią nanodiamentu. Jakiś dostrzeżony kątem oka ruch każe mu unieść wzrok. Matka wymyka się z sali.
Formalności, reszty głosowania, prawie nie słyszy. Drętwo dziękuje udziałowcom i członkom zarządu za wiarę w nazwisko i rodzinę Rayów. Myśląc: Udało się. Udało się. Udało się, kurwa. Mówiąc obecnym, że ich nie zawiedzie, że właśnie zapewnili tej wspaniałej firmie wspaniałą przyszłość. Myśląc: Zabiorę Mariannę Fusco do restauracji, najlepszej, jaką da się znaleźć w stolicy napadniętego państwa, w którym dopiero co zabili panią premier. Zapraszając: wszystkich, aby przeszli dalej korytarzem, żeby na własne oczy zobaczyć przyszłość, za którą głosowali. Myśląc: miękko zasupłany jedwabny szal.
JAK PRZEPĘDZANIE BYDŁA, przesyła Marianna Fusco, gdy personel Ray Power próbuje zaganiać po markietażowej klonowej podłodze członków zarządu, naukowców, gości, przypadkowych przechodniów i tych dziennikarzy drugiego sortu, których można było nie posłać do Wielkich Wydarzeń. Wir ludzi wprowadza Vishrama i Ramesha, o głowę wyższego, na jedną orbitę.
— Vishram. — Starszy brat uśmiecha się, szeroko i szczerze.
Wygląda to obco. Vishram pamięta go poważnego, zamyślonego, z pochyloną głową. Uścisk dłoni ma stanowczy i długi.
— Dobra robota.
— Ram, jesteś teraz bogaty.
Cały Ramesh: to przechylenie głowy, wywrócenie oczu, jakby szukał odpowiedzi w niebie.
— Wygląda, że tak, obrzydliwie bogaty. Ale wiesz co, zwisa mi to. Mógłbyś jedno dla mnie zrobić: znaleźć mi coś do roboty przy tym punkcie zerowym. Jeśli to jest tak, jak mówisz, przez całe zawodowe życie patrzyłem nie w tę stronę.
— Przyjdziesz na pokaz.
— Nie przepuściłbym go za skarby świata. Może powinienem powiedzieć „wszechświata”. — Śmieje się nerwowo.
Reguła numer trzy w Księdze Satyry, myśli Vishram Ray. Nigdy nie śmiej się z własnych dowcipów.
— Zdaje się, że Govind chce z tobą pogadać.
Ćwiczył tę rozmowę na wszystkie sposoby, próbował różnych głosów, różnych niuansów, jednak przez chwilę, jaką zajmuje mu wyłowienie Govinda z tłumu, wszystkie go zawodzą. Nie może obrócić tej broni na chytrze uśmiechniętego, pulchnego, spoconego faceta w przyciasnym garniturze.
— Przepraszam — mówi, wyciągając rękę.
Govind kręci głową, wyciąga dłoń.
— Właśnie dlatego, braciszku, do niczego w biznesie nie dojdziesz. Za łagodny. Zbyt grzeczny. Wygrałeś dzisiaj, zaaranżowałeś wielkie zwycięstwo, to się nim ciesz! Eksploatuj je! Triumfuj. Każ ochronie jeszcze raz wyprowadzić mnie z budynku.
— Ten numer już widziałeś.
PR-owcy Ray Power już przegonili stado naprzód; Vishram i Govind stoją sami w korytarzu. Uścisk Govinda jest silny.
— Ojciec byłby dumny, ale ja nadal uważam, że utopisz tę firmę. Masz bajer, masz charyzmę, masz show-business, i to się wszystko przydaje, ale nie na tym polega prowadzenie firmy. Mam propozycję. Ray Power, jak rodzina Rayów, nie powinna być podzielona. Mam niby ustne umowy z inwestorami, ale nic nie zrealizowałem, niczego nie podpisałem.
— Ponowna fuzja — mówi Vishram.
— Tak — potwierdza Govind. — Ja odpowiadałbym za działalność operacyjną.
Vishram nie potrafi odczytać tej publiczności.
— Odpowiem ci zaraz — mówi. — Po pokazie. A teraz chciałbym, żebyś zobaczył mój wszechświat.
— Jedna sprawa… — zaczyna Govind, gdy ich skórzane podeszwy postukują cicho po intarsjowanym klonie. — Skąd wziąłeś kasę, co?
— Dawny sojusznik ojca — odpowiada Vishram.
Podprogowo słysząc ten najstraszniejszy dla każdego komika dźwięk — odgłos własnych kroków, kiedy opuszcza scenę — uświadamia sobie, że w scenariuszach, które próbował, ale z nich nie skorzystał, nie miał niczego na wypadek, gdyby stanął za tym diamentowym stołem i poległ.