Znajdują sobie odrobinę miejsca na podłodze przy drzwiach, pod rozkładaną pryczą wagonowego. Barykadują się niebieskimi, odpornymi na uderzenia walizami i tulą się do siebie jak dzieci. Drzwi się zamknęły, przez maleńkie, przyciemniane okienko Parvati widzi tylko niebo koloru deszczu. Przez drzwi w przegubie może zajrzeć do sąsiedniego wagonu. Ciała cisną się do twardego plastiku, niepokojąco porozpłaszczane. Nie ciała; ludzie, istoty takie same jak ona, które nie mogą już sensownie żyć w tym mieście. Głosy tłumią huk lokomotywy, stukot szyn. Zdumiewa ją, że coś tak potwornie przeładowanego w ogóle jest w stanie ruszyć, ale uczucie przyspieszenia w brzuchu, napór pleców na żebrowaną plastikową ścianę mówią jej, że Raipur Express nabiera prędkości.
W pociągu ani śladu jakiejkolwiek obsługi, ani konduktorki w eleganckim białym sari, z kołem Bharat Rail na pallawie; ani szczękającego naczyniami ćaj-wallaha, ani wagonowego siedzącego po turecku na pryczy nad nimi. Pociąg jedzie już szybko, słupy trakcyjne przemykają przez prostokącik dymnego nieba, Parvati zaś przeraża się na chwilę myślą, że to nie ten pociąg i nie ten tor. Potem jednak myśli: „A czy to ważne? Byle gdzieś daleko”.
Daleko. Przywiera do Krishana, sięga po jego dłoń pod osłoną brudnego sari, dyskretnie, żeby nikt nie widział, żeby nikogo nie kusiły spekulacje, co też tu robi tych dwoje hindusów. Palce natrafiają na coś ciepłego i mokrego. Cofa je raptownie. Krew. Krew rozlewająca się lepką kałużą w przerwie między ich ciałami. Krew oblepiająca żebra plastikowej ścianki. Dłoń Krishana, ta, która o milimetry rozminęła się z jej dłonią, jest zaciśnięta w czerwoną pięść. Parvati się odsuwa, nie z przerażenia, lecz by zobaczyć, skąd się bierze to szaleństwo. Krishan osuwa się po ścianie, zostawiając czerwoną smugę, podpiera się lewym łokciem. Tuż nad biodrem koszula jest cała czerwona, przesiąknięta krwią. Parvati widzi, jak z każdym oddechem przelewa się przez tkaninę.
To dziwne westchnienie, kiedy wciągał ją do pociągu, chroniąc przed strzałami na peronie. Widziała, jak pociski rykoszetują na stalowych filarach.
Jego twarz ma kolor popiołu i monsunowego nieba. Oddech mu się rwie, ramię drży; nie może się już podpierać, a każde uderzenie serca wypompowuje trochę życia na podłogę wagonu. Krew tworzy kałużę pod jego stopami. Porusza ustami, ale nie może złożyć słów. Parvati przywiera do niego, bierze jego głowę na kolana.
— Wszystko dobrze, kochanie, wszystko dobrze — szepcze. Powinna wołać, krzyczeć o pomoc, o lekarza, jednak ze straszliwą pewnością wie, że w tych zatłoczonych wagonach nikt jej nie usłyszy. — Och, Krishan — mamrocze, czując, jak ciepła krew wlewa jej się między uda. — Mój kochany.
Jego ciało jest takie zimne. Delikatnie dotyka długich czarnych włosów i wplata je między palce. A pociąg jedzie coraz dalej na południe.
Pan Nandha we własnej osobie biegnie po schodach Diljit Rana Apartments, w chłodnym porannym blasku mijając jedno piętro, dwa piętra, trzy, cztery. Mógłby pojechać windą — w odróżnieniu od starych osiedli, jak Siva Nataraja Homes i White Fort, w rządowych blokach one działają — chce jednak zachować energię, zapał, rozpęd. Nie może sobie pozwolić, by mu to umknęło, nie kiedy jest tak blisko. Awatary to pajęcze nici rozpięte między wieżowcami Varanasi. Czuje, jak jego energia, rozwibrowana, trzęsie światem.
Pięć pięter, sześć.
Pan Nandha zamierza przeprosić żonę za to, że kłócił się z nią przy matce. Ściśle rzecz biorąc, przeprosiny nie są konieczne, uważa jednak, że w małżeństwie zdrowo jest czasem ustąpić, nawet jeśli ma się rację. Parvati musi jednak docenić, że znalazł dla niej chwilę podczas najważniejszego śledztwa w historii Ministerstwa, podczas sprawy, która, kiedy zakończy ekskomunikę, wyniesie go na stanowisko Oficera Śledczego Pierwszej Kategorii. I wtedy będą przyjemnie spędzać razem wieczory, na przeglądaniu folderów z nowymi domami w Cantonmencie.
Przez ostatnie trzy kondygnacje pan Nandha pogwizduje sobie motywy z Concerti Grossi Haendla.
To nie dzieje się w chwili, gdy wsuwa klucz do zamka. Ani w momencie, gdy kładzie dłoń na klamce i ją przekręca. Lecz kiedy kończy ją naciskać i otwiera drzwi, już wie, co zastanie w środku. Wie, co znaczyło objawienie, które przeżył o brzasku na korytarzu Ministerstwa. Dokładnie w tamtej chwili zostawiła go żona.
W jego ośrodkach słuchowych jeszcze polatują strzępy Haendla, lecz kiedy przekracza próg, jego życie zmienia się jak kropla deszczu, która spada na zbocze góry o milimetr dalej i ląduje w innym oceanie.
Nie musi jej wołać. Odeszła nieodwołalnie i ostatecznie. I nie chodzi o brak rzeczy — na stole leżą jej plotkarskie pisma, kosz z praniem stoi w kuchni obok deski do prasowania, ozdóbki, figurki bogów i drobne wota zajmują swoje poczesne miejsca. W wazonie stoją świeże kwiaty, geranium jest podlane. Jednakże jej nieobecność jest we wszystkim: w meblach, kształcie pokoju, dywanach, telewizorze, tapecie, gzymsach i barwie drzwi. Światłach, kuchennych przyborach i nakryciach. Odjęto stąd pół domu, pół życia i całe małżeństwo. I nie jest to próżnia, którą natura natychmiast chce wypełnić. Wciąż drga, ma swój geometryczny kształt.
Pan Nandha wie, że powinien jęknąć lub krzyknąć, wykonać pewne czynności i odczuwać pewne emocje przynależne odkryciu, że zostawiła go żona. Tymczasem wchodzi do pokoju i wychodzi z niego z twarzą zaciętą w oszołomieniu, z półuśmiechem na ustach, jakby przygotowywał się do obrony przed tą świadomością, kiedy naprawdę uderzy — jak marynarz przywiązujący się do masztu przed tropikalnym sztormem i rzucający mu wyzwanie: niech nań spada, niech obróci nań cały swój gniew. Dlatego właśnie potem idzie do sypialni. Haftowane poduszki, prezenty ślubne od kolegów z pracy, leżą na swoim miejscu po obu stronach łóżka. Kosztowny egzemplarz Kamasutry, dla właściwego pożycia małżeńskiego, na stoliku przy łóżku. Nakrochmalone przykrycie jest równiutko odgięte.
Pan Nandha uświadamia sobie, że pochyla się, żeby je powąchać. Nie. Nie chce wiedzieć, czy kryje się tu jakaś wina. Otwiera przesuwane drzwi szafy, rejestruje, co poszło, co zostało. Złote, niebieskie, zielone sari, śnieżnobiały jedwab na oficjalne okazje. Piękne, przejrzyste karmazynowe coli, w którym tak ją uwielbiał, które ekscytowało go nawet z drugiego końca pokoju, czy ogrodowego przyjęcia. Zabrała wszystkie wyściełane, pachnące wieszaki, zostawiła tylko tanie, druciane, powyciągane w płaskie romby. Pan Nandha klęka, żeby spojrzeć na stojak z butami. Większość miejsc jest pusta. Unosi domowy pantofel o miękkiej podeszwie, wyszywany złotą nitką, atłasowy, przesuwa palcami po wąskim czubku, po miękkim, wypukłym jak pierś napiętku. Odstawia go z powrotem na miejsce. Nie może znieść widoku jej przepięknych butów.
Zamyka suwane drzwi za ubraniami i butami — nie myśli teraz o Parvati, myśli o własnej matce, o tym, jak kremował ją na ghacie. Głowa ogolona, cała na biało. Myśli o jej domu po pogrzebie, o tym, jak przejmujące były te wszystkie ubrania na wieszakach i buty na stojakach, wszystkie niepotrzebne, wszystkie jej zakupy, marzenia i upodobania obnażone i zdemaskowane przez śmierć.
Liścik wisi przypięty do półki w kuchni, gdzie stoją ajurwedyjskie herbatki i dietetyczne produkty. Stwierdza, że czyta go po raz trzeci, nie rejestrując nic ponad oczywistość: że odeszła. Nie potrafi złożyć słów w zdania: Wyjeżdżam. Przepraszam. Nie potrafię cię kochać. Nie szukaj mnie. Za blisko. Za dużo słów obok siebie. Składa liścik, wtyka go do kieszeni i wchodzi schodami do ogrodu na dachu.