Ma ją. Maszynka Gjana Ćakśu jest podłączona do jego hoeka i dzięki ekstrapolacjom, modelowaniom, wektoryzacjom i predykcjom widzi aeai jak ruchome światło, przeświecające przez ludzi, samochody, budynki. Obserwuje ją z odległości i wysokości wielu kilometrów, jak porusza się przez plątaninę ulic i gali nad rzeką. Pan Nandha pilotuje panią pilot z pomocą swojego nadludzkiego wzroku. Zakreśla tilt-jetem zamaszysty łuk i pan Nandha już patrzy na falę ludzi zalewającą ulicę. Aeai lśni wśród niej jak gwiazda. On i aeai to jedyne namacalne istoty w mieście zjaw. A może, myśli pan Nandha, jest dokładnie odwrotnie?
Każe pani pilot zabrać się nad rzekę. Przywołuje awatary. Kłębią mu się w polu widzenia jak chmury burzowe, okrążając uciekającą aeai ze wszystkich stron, boskie oblężenie, broń i atrybuty w pogotowiu, drapią chmury, woda Gangesu gotuje się pod ich wahanami. Niewidzialny świat, dostępny tylko wiernym, prawdziwym… Uciekający świetlny punkcik przystaje. Pan Nandha poleca Ganeśi-Otwierającemu przepatrzeć miejscowe kamery bezpieczeństwa: w końcu system rozpoznawania twarzy namierza ekskomunikowaną na wieży ciśnień na ghacie Dasashvamedha. Stoi, ściska rękoma poręcz, spogląda ponad dzikim tłumem wpychającym się na wodolot do Patny. Czy stoi tak, bo widzi to samo, co ja? — zastanawia się pan Nandha. Czy zamarła ze strachu i podziwu na widok wstających z wody bogów? Czy tylko my dwoje jesteśmy prawdziwymi widzącymi w tym mieście złudzeń?
Aeai w ludzkim ciele. Zaiste, złe nastały czasy. Pan Nandha nie jest w stanie wyobrazić sobie, cóż za nieludzka, ohydna intryga stoi za tą zbrodnią przeciw duszy. I nie chce sobie wyobrażać. Ta wiedza mogłaby otworzyć drzwi zrozumieniu, a zrozumienie tolerancji. Niektóre rzeczy muszą pozostać oburzające. Wymaże ze świata tę potworność i wszystko będzie dobrze. Znowu zapanuje porządek.
Samotna gwiazdka na szczycie wieży ciśnień lśni w jego polu widzenia, gdy pilot skręca między Hanumanem i Ganeśią. Dźga palcem w dół, w pełen kałuż brzeg. Pani pilot unosi dziób samolotu i obraca silniki. Sadhu i swami uciekają od swoich ognisk, wygrażając chudymi pięściami spadającej z nieba machinie. Gdybyście tylko widzieli, jak ja widzę, myśli pan Nandha, odpinając pas.
— Szefie! — woła Vik, gdy przeciska się przez kabinę. — Widać jakiś potworny transfer do sieci wewnętrznej Ray Power. Myślę, że to nasza Trójka.
— W swoim czasie — mówi pan Nandha z delikatną kpiną. — Wszystko we właściwej kolejności. Tak się załatwia sprawy. Wykonamy zadanie tutaj i zajmiemy się Ray Power.
Gdy zeskakuje na piasek u stóp rampy, w garści trzyma już w pogotowiu pistolet, a niebo wariuje od bogów.
Tylu ludzi. Aj ściska pordzewiałą balustradę, oszołomiona masami na ghatach i nabrzeżach. To ciśnienie ich ciał wypędziło ją tutaj, na galeryjkę, gdy próbując trafić z powrotem do haweli, stwierdziła, że oddech więźnie jej w gardle. Aj opróżnia płuca, nie oddycha, po czym powoli nabiera powietrza przez nozdrza. Usta do gadania, nos do oddychania. Lecz ten kobierzec z dusz napawa ją obrzydzeniem. Ludzie nie mają końca, wyłażą jeden z drugiego szybciej niż lądują na ghatach i w rzece. Przypomina sobie jeszcze parę innych miejsc, gdzie była wśród ludzi: na wielkim dworcu, w pociągu, który się palił, i później w wiosce, skąd żołnierze zabrali ich w bezpieczne miejsce, po tym jak zatrzymała roboty.
Teraz już rozumie, jak to zrobiła. Wie, skąd znała nazwisko kierowcy autobusu na szosie w Thekkady i chłopca, który ukradł motocykl w Ahmedabadzie. Ta przeszłość jest równie zamknięta i obca jak dzieciństwo, niewymazywalna z pamięci, ale oddzielna, niewinna, obca. Nie jest już tą Aj. I tą drugą też nie, dzieckiem inżynierii, awatarem bogów. Zrozumiała i właśnie w tej chwili oświecenia porzucili ją bogowie. Nie mogli znieść takiej dawki człowieczeństwa. I teraz jest trzecią Aj. Niesłyszącą głosów, pozbawioną mądrości wygłaszanych przez latarnie i postoje taksówek — to, zdaje sobie sprawę, były aeai, szepczące jej prosto w duszę przez okienko tilaki. Teraz jest więźniem w tej klatce z kości, jak wszystkie inne istoty tu nad rzeką. Upadła. Stała się człowiekiem.
Nagle słyszy samolot. Unosi wzrok, gdy nadlatuje: szybko, nisko, nad iglicami świątyń i wieżyczkami haweli. Widzi dziesięć tysięcy ludzi kulących się jak jedna osoba, lecz sama stoi, wie bowiem co to takiego. Mówi jej to ostatnia iskierka pamięci z czasów, gdy była czymś innym niż człowiekiem, jakiś ostatni boski podszept, boskie światło, gasnące, wtapiające się w mikrofalowy szum tła wszechświata. Przygląda się, jak samolot hamuje i spada na zadeptany piasek, rozrzucając bryzgami popiołu ogniska sadhu i wie, że to przylecieli po nią.
Zaczyna uciekać.
Pan Nandha energicznymi gestami ręki rozprowadza swój zespół, żeby opróżnił ghat i zablokował wyjścia. Kątem oka dostrzega, że Vik trzyma się z tyłu, wciąż w polowym ubraniu po nocnych bitwach, Vik spocony i niechlujny w wilgotny, monsunowy poranek, Vik niepewny, Vik wystraszony. Notuje sobie w myśli, że ma upomnieć go potem za zbyt mały zapał. Kiedy zamkną tę sprawę, przyjdzie pora solidnie tym wszystkim pokierować.
Pan Nandha maszeruje po wilgotnym, białym piasku.
— Uwaga, uwaga! — krzyczy, unosząc legitymację. — Operacja zabezpieczająca Ministerstwa. Proszę udzielić naszym funkcjonariuszom wszelkiej pomocy. Nie ma zagrożenia.
Niestety, to pistolet w prawej ręce, nie władza w lewej, każe mężczyznom się rozstąpić, rodzicom przygarnąć ciekawskie dzieci, żonom zepchnąć mężów z jego drogi. Dla pana Nandhy ghat Dasashvamedha jest areną wybrukowaną duchami i otoczoną przyglądającymi się bogami. Wyobraża sobie uśmiechy na ich olbrzymich, niebotycznych twarzach. Skupia się na małej, rozjarzonej kropeczce w swoim wzbogaconym polu widzenia, przybierającej teraz kształt gwiazdy, pentagramu ludzkiej postaci. Aeai ucieka z punktu obserwacyjnego na wieży ciśnień. Jest już na pomoście. Pan Nandha puszcza się biegiem.
Tłum przysiadł, gdy przeleciał nad nim tilt-jet; Lisa Durnau skuliła się razem ze wszystkimi, a teraz, kiedy dostrzega Aj na wieży, jednocześnie czuje, że dłoń Lulla wyślizguje się z jej dłoni. Tłum zamyka się za nim. Nie ma go.
— Lull!
Zrobił parę kroków i zniknął całkowicie, wchłonięty przez poruszające się jaskrawe szarawary, kurty i koszulki. Ukrywa się pod samym ich nosem.
— Lull!
Nie ma szans, aby ktokolwiek ją usłyszał przez ten zgiełk na ghacie. Nagle czuje się klaustrofobicznie, bardziej niż nawet w kamiennym kanale rodnym Darnleya 285. Samotna w tłumie. Zatrzymuje się, dysząc w deszczu.
— Lull!
Zadziera głowę, patrzy na wieżę wodną u szczytu kamiennych stopni. Aj ciągle stoi przy balustradzie. A gdzie ona, tam Lull. Nie miejsce i nie pora na zachodnie ceregiele. Lisa Durnau przepycha się łokciami przez skłębiony tłum.
Na Tabliczce ona jest niewinna, na Tabliczce ona nic nie wie, nic nie widzi, na Tabliczce jest nastolatką na wysokiej budowli, patrzącą w dół na jeden z wielu cudów świata ludzi.
— Przepuśćcie mnie! Przepuśćcie mnie! — krzyczy Thomas Lull.
Widzi, jak tilt-jet wysuwa modliszkowate podwozie i osiada na łasze piasku. Widzi przetaczające się przez tłum fale niezadowolenia, gdy żołnierze spychają ludzi w tył. Z najwyższego stopnia ghatu dostrzega też bladą postać, przesuwającą się po opróżnionym z ludzi marmurze. Czwarty awatar z Tabernakulum. Nandha, Pies Kryszny.