— Nie — wcina się Sonia.
— Jesteś pewna.
— Doktor Surjeet ma rację, że energia uwolniona przy przecięciu się membran byłaby jak nano-Big Bang, ale do tego potrzeba wkładu tysiące razy potężniejszego niż to, co możemy tutaj wygenerować.
— Tak, ale efekt drabinki Atiyi…
Gościa, który doprowadził do drugiego Big Bangu, myśli Vishram. Akt stworzenia II. Największa salwa śmiechu, jaką otrzymał komik w historii świata. Mówi jednak:
— Robimy tak: ciągniemy pokaz zgodnie z planem. Jeśli przekroczy sto siedemdziesiąt, wszystko wyłączamy, kurtyna, zapraszamy do wyjścia i sklepiku z pamiątkami. Obojętne, co się zdarzy, nic, co powiedzieliśmy w tej sali, nie może wyjść na zewnątrz. Informujcie mnie o wszystkim na bieżąco.
Gdy zmierza do drzwi laboratorium, myśląc: widzę przed panią Sonią Yadav, hinduskim fizykiem, świetlaną ścieżkę kariery, przez Ośrodek Badawczy przechodzi kolejny dreszcz, tym razem mocniejszy, aż po fundamenty; każe Vishramowi Rayowi, Soni Yadav i dyrektorowi Surjeetowi chwiać się, szukać podparcia, czegoś bezpiecznego i solidnego, nieporuszającego się, strząsa z sufitu kurz, tynk i luźne płytki, grzechocze monitorami, tymi samymi, które pokazują sto osiemdziesiąt cztery procent wyniku energetycznego.
Wszechświat 2597. Otwór ucieka im, pnąc się w górę przez kolejne światy.
Dzwoni palmer Vishrama, dzwonią palmery wszystkich obecnych w sali — przykładają dłonie do uszu, ten sam głos mówi wszystkim trojgu, że aeai kontrolujące otwór nie reagują na polecenia.
Stracili kontrolę nad punktem zerowym.
Pan Nandha, jak chrześcijański anioł, jak spadający z nieba miecz Michała-mściciela, nurkuje ku Ośrodkowi Badawczemu Ray Power. Wie, że jego grupa ekskomunikacyjna w ładowni tilt-jeta jest milcząca, niepewna, przerażona i u progu buntu. Więźniowie na pewno z nimi gadają, sieją wątpliwości i niewiarę. To ich problem; nie podzielają jego oddania i nie może tego od nich oczekiwać. Utrata ich szacunku to ofiara, którą jest gotów ponieść. Kobieta-wojownik siedząca obok niego w kabinie dowiezie go na wyznaczone miejsce.
Podkręca głośniej kąśliwą sonatę skrzypcową Bacha, podczas gdy pani pilot przechyla tilt-jeta i długo, powoli opada ku zielonym rombom University of Bharat.
Czyjaś obecność, odchrząknięcie, dotknięcie ramienia przerywają nieskończone geometrie skrzypiec solo. Pan Nandha powoli zdejmuje hoeka.
— Co jest, Vikram?
— Szefie, ta Amerykanka znowu gada o incydentach dyplomatycznych.
— To załatwimy później, już mówiłem.
— A sahib znów chce z panem rozmawiać.
— Jestem zajęty.
— Jest potwornie wkurwiony, że nie może się z panem połączyć.
— Mój komunikator został uszkodzony, kiedy walczyłem z Kalkim. Nie mam innego wytłumaczenia. — Wyłączył go, żeby uniknąć skrzeczących pytań, żądań, rozkazów niweczących doskonałość akcji.
— Powinien pan z nim pogadać, tak czy owak.
Pan Nandha wzdycha. Tilt-jet ustawia się do lądowania, schodząc z nieba ku zwiewnym, kolorowym jak zabawki budynkom uniwersytetu Ranów, lśniąc w rozdzierającym monsunowe chmury słońcu. Zakłada hoeka.
— Nandha.
Głos mówi coś o nadgorliwości, użyciu broni, zagrożeniu dla ludzi, pytaniach, dochodzeniach, przesadziłeś, Nandha, przesadziłeś, wiemy, że twoją żonę widziano na dworcu Gaya, ale tak naprawdę dźwięczy i brzmi jak miecz tego chrześcijańskiego, renesansowego anioła pod kopułą niebios: przez huk silników przebija się tylko głos Vika, powtarzającego przypiętej do foteli załodze w pełnym bojowym pancerzu: bitwa z aeai Kalki.
Gardzi mną, myśli pan Nandha. Ma mnie za potwora… To się nie liczy. Miecz nie potrzebuje rozumieć. Zdejmuje hoeka i energicznym, szybkim ruchem rąk łamie go na pół.
Pani pilot odwraca ku niemu lustrzaną szybkę projekcyjnego hełmu. Usta ma jak przepiękny czerwony pączek róży.
Czwarty wstrząs ogarnia ośrodek, kiedy Vishram uderza w przycisk alarmu przeciwpożarowego. Regały się przewracają, ze ścian spadają białe tablice, chwieją się lampy, pękają gzymsy i osłony kabli. Dozownik wody chwieje się w lewo, w prawo, potem pada wdzięcznie na podłogę, rozwalając sobie wydęty plastikowy brzuszek.
— Proszę państwa, panie i panowie, nie ma powodu do paniki, dotarł do mnie sygnał o drobnym przegrzaniu systemu przekaźnikowego. — Vishram kłamie ludziom z rękoma na głowach, szukającym wzrokiem wyjścia. — Wszystko jest pod kontrolą. Punkt zbiórki jest na placu na zewnątrz, proszę zachować spokój. Wychodzimy ostrożnie, nie biegniemy, nasz personel jest znakomicie wyszkolony i zaprowadzi państwa w bezpieczne miejsce.
Rój latających kamerek jest w drzwiach przed wszystkimi, nawet przed ministrem energetyki Patelem. Sonia Yadav i Marianna Fusco chcą nań poczekać, ale on nakazuje im gestem wyjść. Oczywiście ani śladu Surjeeta. Kapitan zawsze schodzi ostatni. Gdy się odwraca, piąty i najsilniejszy wstrząs zrywa monitory z sufitu auli. Vishramowi udaje się rzucić ostatnie, trwające jako powidok spojrzenie na wyświetloną na nich informację.
Wynik: sto osiemdziesiąt osiem procent. Wszechświat: 11276.
Lekka, przestrzenna, elegancka architektura Ray Power wygina się i wydyma wokół biegnącego Vishrama Raya jak na jego jedynym tripie po grzybkach — leci bez godności, bez ostrożności, bez świecenia przykładem, niesiony przerażeniem, do drzwi. Po szóstym wstrząsie na podłodze w stylu Ramajana pojawia się pęknięcie. Klepki parkietu rozdzielają się od naprężeń, szklane panele w drzwiach rozpryskują się w silikonową śnieżną zamieć, gdy przez nie przebiega. Udziałowcy, już daleko od budynku, cofają się jeszcze bardziej.
— To nie jest jakieś przegrzanie elektryki — słyszy od pulchnej kobiety z banku grameen, odzianej we wdowią biel.
Wypatruje Soni Yadav. Jej twarz jest blada jak popiół.
— Co się, kurwa, dzieje?
— Przejęły system — odpowiada ona słabym głosem.
Wielu akcjonariuszy leży płasko na wciąż mokrej trawie, czekając na kolejny, jeszcze silniejszy wstrząs.
— Kto, co? — pyta Vishram.
— Wyłączyliśmy sieć, rządzi nią ktoś inny. I coś się tu do nas ładuje, nie możemy tego przerwać, wszystkimi kanałami naraz, coś ogromnego.
— Aeai — rzuca Vishram i Sonia Yadav słyszy, że to nie pytanie. Wyjście ewakuacyjne, ostatnia droga ucieczki dla Trzecich Generacji stojących w obliczu ostatecznej zagłady. — Powiedz mi, czy aeai trzeciej generacji mogłyby wykorzystać punkt zerowy, żeby zbudować sobie własny wszechświat?
— Nie mógłby być taki jak ten, potrzebowałyby wszechświata, gdzie obliczenia i cyfry, z których składa się ich rzeczywistość stałyby się częścią fizycznej materii.
— Wszechświat, który myśli?
— Nazywamy to myśloprzestrzenią, ale tak. — Patrzy mu w oczy, sprawdzając, czy ośmieli się wyrazić pogardę. — Świat prawdziwych bogów.
Zbliżające się pędem syreny w oddali. Przebicie między wszechświatami, wezwijcie straż pożarną. Przez wycie wozów straży przebija się jeszcze jeden odgłos: silniki samolotu.
— Dałem się, kurwa, zrobić jak głupek.
Vishram krzywi się i wtedy wszystko bieleje w doskonałym, przeczystym oślepiającym blasku nadświatła, a kiedy odzyskuje wzrok, w centrum budynku Ośrodka świeci gwiazda, idealnie biała, oszałamiająca.
Biel tak jaskrawa, tak mocna, że przebija lustrzaną szybę hełmu pilotki, że panu Nandzie przed chwilową utratą wzroku wypala się na siatkówce obraz dużych piwnych oczu, wydatnych kości policzkowych, drobnego nosa. Prześliczna. Jak bogini. Tylu mężczyzn z pewnością pragnie się z tobą ożenić, moja wojowniczko, myśli pan Nandha. Twarz blednie do powidoku, potem purpurowymi plamami i kleksami powraca świat, pan Nandha czuje w oczach łzy słuszności, oto bowiem jest pieczęć, oto znak zaświadczający, że miał rację. W sercu miasta płonie gwiazda pochodząca z czeluści ziemi. Kiwa dłonią na panią pilot. Lądujemy.