— Z dala od ludzi — dodaje. — Nie narażamy lekkomyślnie czyjegoś życia.
Vishramowi wydaje się, że kiedyś widział taką scenę w filmie. A jeśli nie, trzeba by ją napisać samemu: tłum ludzi stojących na rozległym, zielonym polu; wszyscy zwróceni w tę samą stronę, uniesionymi dłońmi osłaniają oczy przed oślepiającą, aktyniczną iskrą w oddali. Na takim kadrze można zbudować całą opowieść. Ma zmrużone oczy, więc świat redukuje się do dziwnie wyciągniętych sylwetek.
— Jeśli to jest to, co myślę, to leci stamtąd o wiele więcej niż tylko jasne światło — słyszy za plecami głos Ramesha.
— A co to jest to, co myślisz? — pyta Vishram, przypominając sobie własne oparzenie słoneczne od jednego spojrzenia w okienko obserwacyjne. A to był wszechświat niskiego poziomu. Rzut oka na palmera Soni Yadav, wciąż odbierającego dane z systemu monitorującego otwór, mówi, że teraz mają wszechświat numer 212255. Dwa lachy z hakiem różnych wszechświatów.
— Że rodzi się nowy wszechświat — mówi rozmarzonym głosem Ramesh. — Jeśli wciąż tu stoimy, jeśli coś w ogóle zostało, to tylko dlatego, że pola izolujące wciąż go trzymają. Z punktu widzenia subiektywnej fizyki tamtego wszechświata, musi to wyglądać, jakby supergrawitacja ściskała mu czasoprzestrzeń, tak że nie może się rozszerzać. Ale ta energia rozszerzania musi w coś pójść.
— Ile jeszcze wytrzymają rdzenie? — pyta Vishram Sonię Yadav. Wyobraża sobie, że powinien krzyczeć. Na filmach zawsze krzyczą.
Wzruszenie jej ramion mówi mu wszystko co trzeba, potwierdza wszelkie obawy. Nowy wstrząs. Ludzie padają na ziemię, choć jest zdradziecka. Vishram ledwo ich widzi. Gwiazda, oślepiająca gwiazda. Teraz to już maleńka kulka. Wtem słyszy krzyk. Sonia Yadav.
— Deba! Ktoś widział Debę?
Gdy krzyk leci falą przez trawnik, Vishram Ray zdaje sobie sprawę, że już biegnie. Wie, że nie znajdzie między nimi Deby. Deba siedzi na dole, w swojej klitce, w czarnej dziurze pod ziemią, na skraju nicości. Ktoś woła go po imieniu, nie rozpoznaje tego głosu. Ogląda się, biegnie za nim Marianna Fusco. Zrzuciła buty, biegnie niezgrabnie w eleganckiej spódnicy. Nigdy wcześniej nie słyszał, by wykrzykiwała jego imię.
— Vish! Wracaj, nic się nie da zrobić!
Bąbel znów się rozszerza. Ma teraz trzydzieści metrów średnicy, wznosi się nad ośrodkiem jak mogolska kopuła. I tak jak kopuła Mughal Taj, jest pusty w środku, pusty bardziej niż grób chorego na zgryzotę cesarza. Sama nicość. Anihilacja tak absolutna, że nieogarnialna umysłem. A Vishram biegnie ku niej.
— Deba!
Z oślepiającego blasku wyłania się sylwetka. Bezładnie wymachuje rękami.
— Tutaj! — wrzeszczy Vishram. — Tutaj!
Chwyta Debę w ramiona. Chłopak ma ciężko poparzoną twarz, jego skóra pachnie ultrafioletem. Bez przerwy trze oczy.
— Boli! — jęczy. — Boli, kurwa, boli!
Vishram odwraca go w drugą stronę, a bąbel znów wykonuje tytaniczny kwantowy skok. Vishram patrzy teraz na ścianę światła, lecz wydaje mu się, że w tym świetle rozróżnia kształty, wzory, migotanie jaśniejszych i mniej jasnych odcieni, światło i cień. Czerń i biel. Gapi się w to, zahipnotyzowany. Nagle czuje, że zaczyna mu parzyć skórę.
Marianna Fusco chwyta Debę za ramię, razem prowadzą go w bezpieczne miejsce. Akcjonariusze Ray Power cofnęli się w najdalszy kąt eleganckiego ćarbaghu. Vishram myśli, że to dziwne, a zarazem ludzkie, że nikt jeszcze sobie nie poszedł.
— Twoja ocena? — pyta Sonię Yadav. Syreny są już blisko, ma nadzieję, że to pogotowie. A ten samolot jest już bardzo, bardzo blisko.
— Nasze komputery coś wysyłają, niesamowicie szybko.
— Dokąd?
— Do tego.
— Coś możemy zrobić?
— Nie — odpowiada. — Wymknęło nam się z rąk.
Masz już, co chciałaś — Vishram modli się do świetlnej sfery. Nie musisz robić nic więcej. Po prostu zamknij drzwi i idź. I w chwili, kiedy tak myśli, następuje drugi rozbłysk i potężny grzmot powietrza, światła, energii i czasoprzestrzeni wpadającej w absolutną próżnię. Odzyskując wzrok, widzi dwie rzeczy.
Pierwsza to wielki, idealnie półkulisty i gładki krater w miejscu, gdzie kiedyś stał Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Ray Power.
Druga to szereg żołnierzy w pełnym bojowym rynsztunku, przesuwający się po pięknym, nawodnionym trawniku, z bronią w pogotowiu.
Na ich czele stoi wysoki, chudy facet w drogim garniturze, z mocnym cieniem popołudniowego zarostu na twarzy i pistoletem w dłoni.
— Proszę o uwagę! — krzyczy facet. — Nikomu nie wolno stąd odchodzić. Wszyscy jesteście aresztowani.
Lisa Durnau widzi, jak Thomas Lull klęczy na trawie, z dłońmi wciąż skutymi czarną plastikową szybkozłączką. Jest już daleko poza łzami, daleko poza rozpaczą. Pozostaje tylko ten straszny bezwład.
Niezgrabnie siada obok niego na trawie, szarpie zębami własne plastikowe kajdanki.
— Uciekły — mówi Thomas Lull, robiąc długi, rozdygotany wdech.
— Energia rozszerzania, nie mając ujścia, musiała rozepchnąć zwinięte wymiary — odpowiada Lisa Durnau. — Potworne ryzyko.
— Zajrzałem w to — szepcze Thomas Lull. — Kiedy do tego podlatywaliśmy, zajrzałem do środka. To było Tabernakulum.
„Ale jak to?” — chciałaby zapytać Lisa, lecz Thomas Lull pada na plecy. Ze skutymi dłońmi na lekko wystającym brzuchu, gapi się w światło słońca.
— Ona im pokazała, że nie mają tu czego szukać — mówi. — Że tu są tylko ludzie, tylko pieprzeni ludzie. Chciałbym wierzyć, że dokonała wyboru. Dla ludzi. Dla nas… Mimo że…
Lisa widzi, jak dygoce, i wie, że niedługo wydobędzie się zeń to, co jest skryte poza łzami. Nigdy jeszcze nie miała takiej świadomości. Odwraca wzrok. Już kiedyś widziała go pokonanego — taki raz wystarcza na całe życie.
Pan Nandha ma wielką ochotę poluzować palcem kołnierzyk. Na korytarzu jest potworny upał; klimatyzująca aeai stosuje się do praktyk etycznych Ray Power, dla oszczędzania energii nie od razu reaguje na nagłe zmiany mikroklimatu. Słońce przebiło się przez monsunowe chmury, szklana fasada siedziby Ministerstwa jest jak cieplarnia. Ma wymięty garnitur, skórę tłustą od potu. Obawia się, że może nawet nieprzyjemnie śmierdzieć — i przełożeni poczują to, gdy tylko wejdzie do gabinetu Arory.
Wydaje mu się, że ma krew na butach.
Aeia do klimatyzacji. Dżinny siedzą nawet w kratkach wentylacyjnych. Z fotela może patrzeć z góry na swe miasto, jak czynił to tyle razy, radząc się go jak wyroczni. Teraz nic w nim nie ma. Moje Varanasi poddało się dżinnom, myśli.
Chmury przesuwają się, przemieszczając świetlne słupy i snopy. Pan Nandha krzywi się, widząc nagły jasny rozbłysk na tle zielonego, zachodniego przedmieścia. Telegraf słoneczny, rysujący obrazy tylko dla jego oczu na stumetrowej półkuli wzniesionej przez obcą czasoprzestrzeń w miejscu, gdzie kiedyś stał Ośrodek Badawczy Ray Power. Precyzyjne aż do kwantowego poziomu, doskonałe lustro. Wie, bo stał tam, strzelał i strzelał i strzelał do własnego zniekształconego odbicia, aż Vik obalił go na ziemię i wytrącił z dłoni boską broń. Vik, w swoich posykujących, za dużych sportowych buciorach.