Ciągle widzi jej buty, schludnie poustawiane, w parach, jak złożone do modlitwy dłonie.
Za drzwiami Arory dogadają się co do scenariusza. Przekroczenie uprawnień. Zastosowanie nadmiernej siły. Stworzenie publicznego zagrożenia. Minister Energetyki w kajdankach… Kary dyscyplinarne. Zawieszenie w obowiązkach. Oczywiście. Muszą. Tylko nie wiedzą, że już nic nie mogą mu zrobić. Pan Nandha czuje, jak kwas zaczyna przepalać mu przełyk. Wszyscy go zawodzą. Przełożeni. Żołądek. Miasto. Wymazuje z pamięci bezbożne śikary i mandapy Varanasi, wyobraża sobie kampanile, piazze i katedry Cremony. Cremony z wyobraźni, jedynego wiecznego miasta. I jedynego prawdziwego.
Drzwi się otwierają. Arora nerwowo wystawia głowę, jak ptak z gniazda.
— Możesz wejść, Nandha.
Pan Nandha wstaje, poprawia marynarkę i mankiety koszuli. Gdy wchodzi przez drzwi, w jego umyśle rozbrzmiewają pierwsze takty pierwszej sonaty wiolonczelowej Bacha.
Stary człowiek, siedzący po turecku w ciemnym pomieszczeniu pośrodku świątyni mrocznej bogini, wymazany krwią i prochami zmarłych, kiwa się na chudych pośladkach i śmieje się, śmieje i śmieje.
ROZDZIAŁ 47
LULL, LISA
Wieczorem znad rzeki przychodzi chłodne tchnienie bryzy. Przemiata ghaty, miecie pył i goni po nagrzanym w ciągu dnia kamieniu wiry płatków aksamitek. Szeleści gazetami starych wdowców, którzy wiedzą, że już nigdy się nie ożenią, i przychodzą na ghaty, żeby podyskutować ze znajomymi o dzisiejszych doniesieniach, szarpie rąbkami i fałdami sari kobiet. Kołysze płomykami palącego się ghi w dijach, marszczy w drobne falki powierzchnię wody, którą kąpiący się nabierają mosiężnymi miskami i wylewają sobie na głowy. Szkarłatne jedwabne flagi owijają się wokół bambusowych masztów. Przesuwają się rozłożyste wiklinowe parasole, gdy bryza sięga im pod ozdobne kopuły i unosi je. Wietrzyk przynosi zapach wody. Pachnie chłodem, upływem czasu i nową porą roku. Na dole pod pogrzebowymi ghatami, mężczyźni odcedzający z wody złoto umarłych unoszą głowy, tknięci poczuciem czegoś jeszcze, czegoś głębszego niż ich ponura praca. Dźwięk zanurzających się w wodę i unoszących wioseł brzmi bogato i przestrzennie.
Było wczesne popołudnie, kiedy deszcz ustał, kiedy pękła pokrywa szarych chmur, a za nią, wyżej, ukazało się cudownie błękitne niebo, błękit Kryszny. W tym czystym, rozmytym błękicie można było dojrzeć cały wszechświat. Świeciło słońce, kamienne ghaty parowały. Zadeptane błoto w parę minut wyschło na proszek. Ludzie powychodzili spod parasoli, poodkrywali głowy, rozłożyli gazety, zapalili papierosy. Deszcz już był, deszcz przyjdzie znowu: wielkie kłaki cumulusów przemierzają wschodni horyzont ponad smugami dymu i pary przemysłowego nabrzeża, absurdalnie fioletowe i żółte w świetle szybko obniżającego się słońca. Ludzie już teraz zajmują miejsca do aarti, wieczornego obrzędu ognia. Ghaty mogą widzieć panikę, ucieczkę, wielkie migracje ludzi, krwawą śmierć, lecz teraz matce Gandze należy się podziękowanie, wieczne jak sama rzeka. Bębniarze, perkusjoniści sadowią się po bokach drewnianych podestów, gdzie bramini odprawiają ceremonię. Bosonogie kobiety ostrożnie schodzą po stopniach, zanurzają dłonie w podnoszącej się wodzie, nim zajmą swoje stałe miejsca. Obchodzą dwoje Zachodniaków siedzących nad samą rzeką, kiwają głowami, uśmiechają się. Nad rzeką wszyscy są mile widziani.
Pod udami Lisy Durnau marmur jest ciepły, gładki jak skóra. Czuje zapach wody, wijącej się w milczeniu u jej stóp. Pierwsze flotylle dij dzielnie wyprawiają się w nurt, uparte małe światełka na ciemniejącej wodzie. Wiatr chłodzi jej nagie ramiona, kobieta wracająca znad wybaczającej wody pozdrawia ją namaste. Indie przetrwają, myśli. I Indie zapomną. To ich dwie siły, splecione ze sobą jak kochankowie na świątynnej płaskorzeźbie. Armie się ścierają, dynastie rosną w siłę i upadają, umierają władcy, rodzą się państwa i wszechświaty, a rzeka płynie dalej, a ludzie płyną ku rzece. Ta kobieta tutaj może nawet nie zauważyła rozbłysku światła, w którym aeai uciekały do własnego wszechświata. A gdyby zauważyła, co by sobie pomyślała? To pewnie jakaś nowa broń, jakaś awaria elektroniki, zepsuł się jakiś niewytłumaczalny kawałek dzisiejszego, skomplikowanego świata. Nie jej się nad tym zastanawiać. Jej dotyczy tylko jeden aspekt tych zdarzeń — nagłe zniknięcie Miasta i wsi. A zresztą, może uniosła wzrok i zobaczyła całkiem inną prawdę? Dźjotirlingę, sprawczą siłę Śiwy wytryskującą kolumną światła z ziemi, która nie mogła jej dłużej więzić.
Patrzy na Thomasa Lulla siedzącego obok na ciepłym kamieniu, obejmującego rękoma podciągnięte kolana, patrzy na drugą stronę rzeki na fantastyczne fortece chmur. Mówił niewiele, odkąd Rhodes z ambasady załatwił im uwolnienie z aresztu Ministerstwa, zaimprowizowanego z sali konferencyjnej przez usunięcie wszystkich krzeseł i stołów, wypełnionego zirytowanymi biznesmenami, energicznymi kobietami z banków grameen i wściekłymi naukowcami z ośrodka Ray Power. Powietrze aż syczało od telefonów do prawników.
Thomas Lull nawet nie mrugnął. Samochód wysadził ich pod haweli, lecz on odwrócił się od zdobnej drewnianej bramy i ruszył w plątaninę uliczek i targowisk schodzącą w dół ku ghatom. Lisa nie próbowała go zatrzymywać, pytać ani rozmawiać z nim. Obserwowała, jak chodzi w górę i w dół stopniami, wzdłuż i w poprzek, szukając miejsca, gdzie stopy wdeptały krew w kamień. Patrzyła na jego twarz, kiedy stał wśród ludzkiej krzątaniny w miejscu, gdzie zginęła Aj, i myślała: znam tę minę z pozbawionego mebli rozległego salonu w Lawrence. I od razu wiedziała, co musi zrobić, i że jej misja jest skazana na klęskę. Zatem kiedy wreszcie pokręcił głową w słabiutkim geście niedowierzania, bardziej wymownym niż jakiekolwiek emocjonalne dramatyzowanie, podszedł do rzeki i siadł nad wodą, ruszyła za nim i usiadła na ogrzanym słońcem kamieniu, czekając aż będzie gotowy.
Muzycy zaczęli od cichego, powolnego rytmu, jak bicie serca. Tłum rośnie z każdą minutą. Czuje się oczekiwanie i ludzką obecność.
— L. Durnau — mówi Thomas Lull.
Wbrew sobie Lisa uśmiecha się.
— Daj mi to.
Podaje mu Tabliczkę. Lull wertuje jej strony. Widzi, jak przywołuje obrazy z Tabernakulum — Lisa, Lull, Aj, Nandha Pies Kryszny. Ukrywa twarze z powrotem w urządzonku. Tajemnica, która pozostanie nierozwiązana. Wie tylko, że on nigdzie z nią nie wróci.
— Wydaje ci się, że się czegoś dowiedziałaś, myślisz, że wreszcie udało się coś rozpracować. Zabrało to dużo czasu, potu i łez, potrzeba było od chuja doświadczenia, ale wreszcie wydaje ci się, że masz jakie takie pojęcie, jak to wszystko działa, jak to się, kurwa, kręci. Myślałby kto, że ja jestem mądrzejszy, a ja, szczerze, chcę wierzyć, że w gruncie rzeczy jesteśmy dobrzy, że jesteśmy czymś więcej niż pospolity planetarny szlam, i dlatego za każdym razem tak mnie to podłamuje. Za każdym razem.
— Przekleństwo optymisty, Lull. Ludzie wchodzą mu w drogę.
— Nie, L. Durnau, nie ludzie. Z ludzi dawno temu zrezygnowałem. Nie, miałem taką nadzieję, kiedy się domyśliłem, co robią te aeai. Pomyślałem: Jezus, co za pieprzony paradoks, maszyny, które chcą zrozumieć, jak to jest być człowiekiem, są w istocie bardziej ludzkie od nas. W nas nigdy nie wierzyłem, L. Durnau, ale miałem nadzieję, że u tych Trzecich Generacji wyewoluuje jakaś moralność. A jednak nie, zostawiły ją. Porzuciły ją, gdy tylko doszły do wniosku, że między mięchem a metalem nigdy nie zapanuje pokój. Naucz się, jak to jest być człowiekiem. Bo one na jednym akcie zdrady nauczyły się wszystkiego co potrzeba.