Hello, hello, skąd jesteś? Gandzia Nepali kadzidełka? Chce młodą dziewczynę, bara bara? Zobaczyć jak kobieta wkłada sobie amerykańską piłkę do football? Dziesięć dolarów. Zrobi ci tak wielki fiut, że będzie straszył ludzi. Karty, horoskopy, hora czakra, tłuste czerwone tilaki odciskane na czołach turystów. Nieletni guru. Ciuchy! Moda! Sportowe podróbki, lewe oprogramowanie, kopie pakietów wielkich firm, produkcje filmowe z ostatniego miesiąca, zdubbingowane przez jednego faceta, jednym głosem, w sypialni twojej kuzynki, palmery i lighthoeki z podejrzanych fabryczek, wątpliwe dżin i whisky pędzone w starych garbarniach (najbardziej szacowna marka, John E. Walker). Odkąd zepsuł się monsun, zepsuła się także woda; na butelki, na szklaneczki, na łyczki, ze zbiorników, cystern, opakowanych w folię palet, plastikowych butelek, plecaków i worków z koźlej skóry. Ci Banglowie i ich góra lodowa; myślisz, że z tego spadnie nam w Bharacie choćby jedna kropla? Kupuj, pij.
Mijając rozpłomieniony ghat i świątynię Śiwy, powoli, tektonicznie przewracającą się w varanaski muł, rzeka skręca nieco na wschód. Trzeci zestaw filarów mostu tnie wodę na kocie języczki. Falują światła, światła ekspresowego śatabdi pędzącego przez rzekę na dworzec w Kashi.
Opływowy ekspres głośno postukuje na złączach, gdy zwłoki kobiety uwalniają się spod kolejowego mostu na otwartą wodę.
Za Kashi i New Varanasi jest jeszcze trzecie Varanasi. Na planach i w materiałach prasowych architektów i ich firm PR-owskich nazywa się „New Sarnath”, wykorzystując prestiż starodawnego buddyjskiego miasta. Wszyscy inni mówią „Ranapur”; na wpół zbudowana stolica świeżo opierzonego rodu polityków. Jak zwał, tak zwał, jest to największy plac budowy w całej Azji. Światła nigdy nie gasną, nigdy nie ustaje praca. Hałas jest ogłuszający. Pracuje tu sto tysięcy ludzi, od ćowkidarów po inżynierów budowlanych. Przepiękne i śmiałe wieżowce wyrastają z bambusowych kokonów rusztowań, buldożery rzeźbią szerokie bulwary i aleje ocieniane zmodyfikowanymi genetycznie drzewami asioka. Nowe państwa domagają się nowych stolic, Ranapur będzie zatem wizytówką kultury, przemysłu i wizjonerstwa Bharatu. Centrum Kulturalne Sajidy Rany. Centrum konferencyjne Rajiva Rany. Wieża telekomunikacyjna Ashoka Rany. Ministerstwa i administracja państwowa, ambasady, konsulaty, inne rządowe rekwizyty. Ranowie uczynią z Varanasi to, co Brytyjczycy z Delhi. Tak mówi się w budynku w sercu tego wszystkiego, Bharad Sabha, kwiecie lotosu z białego marmuru, gdzie mieści się Parlament Bharatu i urząd Sajidy Rany, pani premier.
Reflektory budów odbijają się od płynącego rzeką kształtu. Nowe ghaty mogą sobie być z marmuru, ale rzeczne dzieciaki to stuprocentowe Varanasi. Zadarte głowy. Coś tam jest. Coś jasnego, błyszczącego. Hartowane kiepy. Dzieciaki rzucają się w wodę. Brodzą, zanurzone po uda po płytkiej, ciepłej jak krew wodzie, nawołując się gwizdami. Coś jest. Trup. Trup kobiety. Nagi trup kobiety. W Varanasi to nic szczególnego, ani nowego, niemniej chłopcy i tak wyciągają ją na brzeg. Może da się z niej odzyskać jeszcze jakąś ostatnią wartościową rzecz. Biżuterię. Złote zęby. Protezy stawów biodrowych. W promieniach budowlanych reflektorów chłopcy wywlekają zdobycz za ramiona na brudny piasek. Na szyi błyska coś srebrnego. Chciwe dłonie łapią łańcuszek z triśulą, trójzębem wyznawców Pana Śiwy. I nagle dzieciaki uciekają z cichym krzykiem.
Kobieta jest rozcięta od mostka po łono. W świetle z budowy połyskuje splątana masa jelit. Dwa krótkie cięcia czysto pozbawiły ją jajników.
Shiv w swoim szybkim, niemieckim samochodzie tuli do siebie omszoną kondensacją srebrną butlę, podczas gdy Yogendra przeciska go przez korek.
ROZDZIAŁ 2
PAN NANDHA
Pan Nandha, gliniarz, Pies Kryszny podróżuje dziś rano pociągiem, w wagonie pierwszej klasy. Pan Nandha jest w wagonie pierwszej klasy jedynym pasażerem. Pociąg to elektryczny ekspres, śatabdi, firmy Bharat Raiclass="underline" mknie trzysta pięćdziesiąt na godzinę specjalnie zbudowaną szybką linią, przechylając się na łagodnych zakrętach. Wioski drogi pola miasteczka świątynie uciekają rozmazane w tył, spowite sięgającą tylko do kolan poranną mgiełką. Pan Nandha w ogóle ich nie widzi. Za przyciemnionym oknem skupia się na wirtualnych stronicach „Bharat Timesa”. Artykuły i reportaże wideo unoszą się nad stołem, gdy jego lighthoek pompuje mu dane bezpośrednio do kory wzrokowej. W ośrodkach słuchowych: Nieszpory najświętszej Maryi Panny Monteverdiego, wykonywane przez wenecką Cameratę i Chór św. Marka.
Pan Nandha bardzo lubi włoską muzykę renesansową. Pan Nandha jest głęboko zafascynowany muzyką europejskiej tradycji humanistycznej. Pan Nandha sam uważa się za człowieka renesansu. Może więc czytać sobie informacje o wodzie, albo i wojnie, o demonstracjach pod figurą Hanumana, o projekcie budowy stacji metra pod rondem Sarkhand, skandalach, plotkach i sporcie, lecz część jego kory wzrokowej, do jakiej lighthoek nigdy nie dotrze, wyobraża sobie piazze i kampanile siedemnastowiecznej Cremony.
Pan Nandha nigdy tam nie był. Nigdy nie zwiedzał Włoch. Jego wyobrażenia to malownicze obrazy z kanału History Planet, skrzyżowane z własnymi wspomnieniami z Varanasi, miasta jego narodzin, i Cambridge, miasta, gdzie na nowo narodził się intelektualnie.
Pociąg mija w pędzie wiejską cegielnię; dym z pieców ściele się nad mgłą. Stosy cegieł przypominają ruiny nienarodzonej cywilizacji. Stoją tam dzieciaki i gapią się, machając dłońmi, oszołomione szybkością. Kiedy pociąg przejedzie, wlezą na tory i zaczną szukać wetkniętych w złącza szyn jednopaisowych monet. Ekspres rozsmarowuje je cieniutko po szynie. Można coś za nie kupić, ale nic cenniejszego niż oglądanie, jak stają się kleksem na drodze śatabdiego.
Wzdłuż wagonu idzie kołyszącym się krokiem ćaj-wallah.
— Sahib?
Pan Nandha wręcza mu dyndającą na sznureczku torebkę. Herbaciarz kłania się, bierze ją, udrapowuje na plastikowym kubku i nalewa wrzątku z trzymanego na głowie naczynia. Pan Nandha cierpi na ciężką drożdżycę. Herbatka jest ajurwedyjska, przygotowana na receptę. Pan Nandha unika także zbóż, owoców, produktów sfermentowanych, w tym alkoholu, wielu produktów sojowych oraz wszystkich mlecznych.
Telefon zadzwonił o czwartej nad ranem, kiedy pan Nandha dopiero co zasnął po przyjemnym seksie ze swoją piękną żoną. Próbował jej nie przeszkadzać, ale ona nigdy nie może spać, kiedy on się budzi, więc wstała i przygotowała mu Torbę Delegacyjną, której zawartość dhobi-wallah utrzymywał w porządku — świeżą i poskładaną. Odprowadziła go do samochodu Ministerstwa. Samochód ominął plac przed dworcem, zatłoczony fatfatami i rikszami czekającymi na sypialny z Agry, i podwiózł go przez bocznice rozrządowe prosto na peron, gdzie czekał już długi, opływowy, elektryczny pociąg. Funkcjonariusz Bharat Rail zaprowadził go do zarezerwowanego miejsca w zarezerwowanym wagonie. Trzydzieści sekund później pociąg ulotnił się z dworca Kashi. Całe trzysta metrów wagonów zatrzymano dla Psa Kryszny.
Pan Nandha wspomina seks z żoną i dzwoni do niej z palmera. Pojawia się w jego korze wzrokowej. Nie dziwi się, widząc ją na dachu. Odkąd zaczęły się prace nad ogrodem, Parvati spędza na dachu apartamentowca coraz więcej czasu. Za betoniarką, stertami bloczków i workami z kompostem pan Nandha widzi poranne światła w oknach czynszówek, nachylających się mocno do siebie nad wąskimi ulicami. Zbiorniki z wodą, panele słoneczne, anteny satelitarne i rzędy doniczek z geranium odcinają się konturem na tle bezbarwnego, mglistego nieba. Parvati odgarnia za ucho pasemko włosów i mruży oczy do bindi kamerki.