— Proszę zrozumieć: nie jest to decyzja, którą podejmuję z lekkim sercem. Bardzo dużo dyskutowałem o tym z moją żoną i ona w pełni się ze mną zgadza. Shastri, mój pomocnik i towarzysz od tylu lat, że nie podejmuję się ich zliczyć, dołącza do mnie w tej podróży, nie jako sługa, dziś w nocy bowiem zrzekam się wszelkich rang, ale jako współposzukiwacz prawego życia.
Udziałowcy zrywają się na równe nogi, krzyczą, pytają. Dalitka krzyczy Vishramowi w ucho coś o klientach i siostrach, on sam natomiast czuje się odległy, spokojny, przykuty do fotela poczuciem nieuchronności. Całkiem jakby wiedział, że to wszystko się stanie, od chwili, gdy na jego progu w Glasgow pojawił się bilet na samolot. Ranjit Ray ucisza zebranych.
— Przyjaciele, nie myślcie, proszę, że was pozostawiam. Pierwszym przykazaniem człowieka wybierającego duchową ścieżkę jest opuścić ten świat w sposób odpowiedzialny. Jak wiecie, pewne korporacje chciałyby wykupić naszą firmę, lecz Ray Power jest przede wszystkim firmą rodzinną i nie oddam jej na pastwę obcych i niemoralnych sposobów zarządzania.
Nie rób tego, myśli Vishram. Nie mów tego.
— Dlatego właśnie przekazuję kontrolę nad firmą moim synom, Rameshowi, Govindowi i Vishramowi. — Odwraca się kolejno ku każdemu z nich, wyciągając dłonie, jak do błogosławieństwa.
Ramesh ma taką minę, jakby właśnie ktoś go postrzelił. Jego wielkie, żylaste ręce leżą płasko na stole jak oskórowane zwierzęta. Govind natomiast puszy się i toczy wzrokiem wokół stołu: już dzieli salę na sprzymierzeńców i wrogów. Vishram jest odrętwiały, jak aktor, który uwiązł w scenariuszu.
— Zatrudniłem zaufanych doradców, aby wspomogli was w okresie przejściowym. Obdarzam was wielkim zaufaniem. Proszę, żebyście okazali się go godni.
Marianna Fusco nachyla się nad stołem z wyciągniętą ręką. Obok niej leży na lśniącym blacie pakiet związanych wstęgą papierów. Vishram widzi na dole strony kropkowane miejsce oczekujące na jego podpis.
— Gratuluję i witamy w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym, panie Ray.
Ujmuje dłoń: pamięta jej silny, suchy i miękki uścisk na własnym fiucie.
I nagle rozpoznaje scenariusz.
— Lear — szepcze.
ROZDZIAŁ 10
SHIV
Yogendra zatrzymuje terenówkę na środku ulicy przed klubem MUSST. I policja, i złodzieje wiedzą, że radźa ma miejsce parkingowe tam, gdzie mu się spodoba zostawić samochód. Otwiera Shivowi drzwi. Omijają ich podzwaniające rowerowe riksze. „MUSST, za barem Talv” — obwieszcza neon. Teraz, kiedy wszyscy mają własne miksy robione przez spersonalizowane DJ-skie aeai, kluby reklamują się barmanami. Jest dzień powszedni i dość wcześnie, więc nie ma jeszcze polujących na żony etatowców, ale dziewczyny już siedzą. Shiv wślizguje się na swój stołek. Yogendra siada z tyłu, za nim. Shiv stawia na blacie termos z jajnikami. Podblatowe światło zmienia go w jakiś pozaziemski artefakt z filmu fantastyczno-naukowego. Barman Talv przesuwa po płaszczyźnie fluorescencyjnego plastiku szklany półmisek z paanem. Shiv bierze odrobinę do ust, obraca przy policzku, czeka aż bhang przesiąknie do krwiobiegu.
— Gdzie Priya?
— Tam, z tyłu.
Dziewczyny w kozakach do kolan, krótkich spódniczkach i obcisłych, jedwabnych topach gromadzą się wokół stolika, gdzie zaczyna się klubowa polichromia. Pośrodku, w aureoli szklaneczek po koktajlach, siedzi dziesięcioletni chłopaczek.
— Kurwa, Bramini — mówi Shiv.
— Może nie wygląda, ale jest pełnoletni — mówi Talv, napełniając dwie szklanki z shakera, zdradziecko podobnego do Shivovego stalowego łupu.
— Tyle jest porządnych facetów, którzy dadzą im wszystko, czego zechce, ładny dom, perspektywy — nigdy nie będzie musiała pracować — porządną rodzinę, dzieci, awans, a one i tak wiszą na tym dziesięciolatku, jak cielaki na cycku — irytuje się Shiv. — Ja to bym ich wszystkich powystrzelał. To wbrew naturze.
Yogendra częstuje się paanem.
— Ten dziesięciolatek mógłby dziesięć razy kupić i sprzedać ten lokal. A poza tym, kiedy ja i ty pójdziemy na ghaty, będzie jeszcze długo chodził po świecie.
Koktajl jest chłodny, niebieski, mocny i wypędza czerwony paan w głębokie, odległe zakamarki. Shiv rozgląda się po klubie. Żadna z dziewczyn nie odwzajemnia dzisiaj jego spojrzenia. Te, które nie śmieją się z Braminem, mają wzrok wbity w stojące na stole tivi.
— Co je tak wkręciło?
— Coś o modzie — odpowiada Talv. — Ściągnęli tu tego ruskiego modela, neutko. Juri, czy jakoś tak.
— Juli — poprawia go Yogendra. Jego dziąsła są szkarłatne od paanu. W błękitnym świetle sznur pereł, który ma zawsze wokół szyi, połyskuje jak dusze. Czerwone, białe, niebieskie. Amerykański uśmiech. Odkąd Shiv z nim pracuje, zawsze miał na sobie te perły.
— Ich też bym powystrzelał — mówi Shiv. — Zboki. No dobra, ci Bramini grzebią sobie w genach, ale to przynajmniej mężczyźni i kobiety.
— Czytałem, że neutki pracują nad sposobami klonowania się — rzuca łagodnie Talv. — Zapłacą normalnym kobietom, żeby nosiły ich dziecko.
— To już jest po prostu obrzydliwe — mówi Shiv.
Kiedy się odwraca, żeby odstawić na bar pustą szklankę, na świecącym niebieskim blacie leży pasek papieru.
— Co to ma być?
— To się nazywa „rachunek” — odpowiada Talv.
— Słucham? Od kiedy ja płacę w tym lokalu za drinki?
Rozwija mały kwitek, zerka na kwotę. Zerka jeszcze raz.
— No, nie. Co to, kurwa, ma być? Co, mój kredyt już wam nie pasuje? To chcesz mi powiedzieć? Shiv Faraji, my już mu nie wierzymy?
Słysząc podniesiony głos, dziewczyny odrywają wzrok od telewizora, podświetlone błękitno jak boginie. Talv wzdycha. Wtedy pojawia się Salman. To właściciel, ma układy, jakich nie ma Shiv. Shiv unosi rachunek jak akt oskarżenia.
— Właśnie mówiłem tej tutaj gwieździe…
— Słyszałem różne rzeczy o twojej wypłacalności.
— Przyjacielu, całe miasto się ze mną liczy.
Salman kładzie zimny palec na zimnym termosie.
— Twoje notowania już tak nie rosną, jak kiedyś.
— Co, jakiś skurwiel przebija moją ofertę? Wsadzę mu jajca do suchego lodu…
Salman kręci głową.
— To sprawa makroekonomiczna. Siły rynku, panie szanowny.
Teraz bar klubu Musst robi mocny zoom, ściany i narożniki odpływają od Shiva, centrum zajmuje wielka, wydęta głowa Bramina, kiwająca się jak napełniony helem balon na festynie i śmiejąca się z niego jak błazeńska wańka-wstańka.
Niektórym oczy zachodzą czerwoną mgłą. Dla Shiva zawsze była niebieska. Intensywny, jaskrawy, głęboki błękit. Łapie talerz z paanem, tłucze go, przyciska dłoń Talva do baru, unosząc nad jego kciukiem długie szklane ostrze, jak gilotynę.
— Niech no tylko drgnie i nie ma kciuka — syczy. — Miszcz. Baru.
— Shiv. Czekaj — mówi bardzo powoli, z wyrzutem, Salman.
Shiv wie, że to syk kobry, ale wokół wszystko niebieskie, wszystko miga niebiesko. Dłoń na ramieniu. Yogendra.
— No dobra — cedzi Shiv, nie patrząc na nic i na nikogo. Odkłada szklany odłamek, unosi ręce. — Niech wam będzie.
— Daruję ci to — mówi Salman. — Ale pan szanowny zapłaci. Wszystko. W trzydzieści dni. Standardowe biznesowe warunki.
— Jasne, coś tu się kompletnie pojebało — odpowiada Shiv, cofając się. — Ja się dowiem co, i jeszcze będziecie mnie przepraszać.
Wywraca kopniakiem stołek, ale termosu z organami nie zapomina. Dziewczyny wreszcie na niego patrzą.