Выбрать главу

Ajurwedyjska restauracja zamyka się o punkt ósmej, ponieważ jej filozofia mówi, że nie powinno się jeść później. Shiv domyśla się z wyglądu uliczki, że już więcej się nie otworzy. Stoją tam dwa zaprzężone w kuce wózki, wynajęta furgonetka, trzy dostawcze trójkołowce i banda płatnych od godziny gundów, podających sobie z rąk do rąk kartonowe pudła. Główny kelner Videsh, rozkręca stoły i ledwo unosi wzrok, gdy wbiegają Shiv i chłopak. Pani Ovary[1] siedzi w swoim kantorku i wybiera papiery z szafki na akta. Shiv stawia z hukiem termos na porysowanej blasze.

— Gdzieś się wybieramy?

— Przed chwilą posłałam chłopaka do ciebie.

— Nie było mnie. Załatwiałem sprawy. Ale mam coś takiego, nie? Wyciąga palmera.

— Shiv, tylko bezpieczna łączność. Nie to.

Pani Ovary to mała, gruba, niemal kulista kobieta z Kerali, z tłustym, długim do tyłka warkoczykiem, którego od dwudziestu lat nie uwalniała z więzów. Dla swoich chłopaków jest Ajurwedyjską Matką, wciska im różne mikstury i proszki w papierkach. Ci, co wierzą, obdarzają ją prawdziwymi uzdrowicielskimi mocami. Shiv oddaje swoje Yogendrze, który opycha je turystom z łodzi. Jej restauracja ma międzynarodową renomę, zwłaszcza wśród Niemców. Zawsze było w niej pełno bladych północnych Eurasów z tymi ponurymi minami, jakie ma się po trzydziestu dniach nieustannych problemów żołądkowych.

— Proszę mi coś wyjaśnić. Pani wywala wszystko do wózków, a to nagle… — wskazuje swoją chłodną, stalową butlę —zrobiło się trędowate.

Pani Ovary umieszcza w plastikowej teczce kilka arkuszy bilansowych. Zero skóry, w ogóle żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego. Ludzkie produkty do konsumpcji przez ludzi, to po ajurwedyjsku. Wchodzi w to także terapia embrionalnymi komórkami macierzystymi.

— Co wiesz o technologii nieblastulowych komórek macierzystych?

— To samo, co nasze, normalne, z zarodków, tylko że można wykorzystać dowolne komórki, z dowolnej części ciała, nie z embrionów. I na razie nikomu nie działa.

— Działa idealnie, od godziny jedenastej czasu wschodnioamerykańskiego. To, co tam masz, jest warte mniej niż ten termos.

Shiv znów widzi niesione prądem ciało. Widzi wydymające się za kobietą sari. Widzi ją na obdrapanym emaliowanym blacie Wszechazjatyckiej Kliniki Urody, otwartą pod chirurgiczną lampą. Nie cierpi marnotrawstwa. A zwłaszcza nie cierpi, kiedy niedoświadczony chirurg zamienia rutynową ekstrakcję jajników w krwawą jatkę.

— Zawsze znajdą się ludzie, których nie będzie stać na amerykańską technologię. Tu jest Bharat…

— Chłopcze, znasz pierwszą zasadę biznesu? Wiedzieć, kiedy się wycofać i ograniczyć straty. Moje koszty są potworne: lekarze, kurierzy, gliniarze, celnicy, politycy, radni, wszyscy nic, tylko wyciągają rękę. To wszystko się zaraz zawali. A ja nie zamierzam być wtedy pod spodem.

— Dokąd pani jedzie? — pyta Shiv.

— Chyba jasne, że ci nie powiem. Jeśli masz choć trochę rozumu, już dawno zdywersyfikowałeś swój biznes.

Shiva nigdy nie było stać na ten luksus. Na każdym etapie podróży z Chandni Basti do tej ajurwedyjskiej restauracji miał zawsze tylko jedną rzecz do wyboru. Moralność jest dla ludzi, którzy nie mieszkają na basti. Nie miał wyboru, włamując się do tej apteki. W latach Separacji każdy badmaś mógł sobie skombinować broń, jednak Shiv Faraji już wtedy wyróżniał się stylem. Styl to ukradziony terenowy nissan wbity w stalową roletę apteki. Siostra wyleczyła się z gruźlicy. Kradzione antybiotyki uratowały jej życie. Zrobił to, czego ojciec nie chciał i nie mógł zrobić. Pokazał im, co można osiągnąć odwagą i determinacją. Z pieniędzy aptekarza nie tknął nawet jednej paisy. Radźa bierze tylko to, czego potrzebuje. Miał dwanaście lat. O dwa mniej niż teraz jego adiutant Yogendra. Każdy krok był jedynym możliwym. To samo teraz, kiedy jajniki rozlazły mu się w palcach. Pojawi się jakaś okazja. Chwyci ją. To będzie jedyna okazja. Nie zrobi tylko jednego: nie ucieknie. To jego miasto.

Pani Ovary zatrzaskuje walizę.

— Przydaj się na coś. Daj zapalniczkę.

Stara, amerykańska, wojskowa, z czasów, kiedy weszli do Pakistanu. Z czasów, kiedy jeszcze wysyłali palących papierosy żołnierzy, nie maszyny. Madam Ovary podkłada ogień. Papiery zapalają się.

— Tutaj wszystko skończone — mówi. — Dziękuję ci za twoją pracę. Dobrze ci życzę, ale nie próbuj się ze mną kontaktować. W żadnym wypadku. Nie spotkamy się nigdy, więc żegnaj na zawsze.

W samochodzie Shiv wciska włącznik radia. Ględzenie. Ci didżeje nic, kurna, tylko ględzą, jakby to był jedyny sposób na odróżnienie ich od aeai: lejący się z ust nieprzerwany potok pierdół. Jak Ganges: ciągły potok gówna. Jesteś didżejem, to graj muzykę. Muzykę, którą chcą usłyszeć ludzie, która ich pocieszy, przypomni o czymś szczególnym albo skłoni do płaczu. Opiera głowę o szybę. W świetle wskaźników widzi swoją twarz w półprofilu, nałożoną jak duch na przechodniów. On jednak czuje się tak, jakby każdy, na kogo padnie jego obraz, odbierał mu kawałek czegoś. Pierdolone ględzenie.

— Chłopaku, gdzie mnie wieziesz?

— Na walki.

Ma rację. W takiej podłej sytuacji nie ma lepszego miejsca. Shivowi nie podoba się jednak, że chłopak jest tak blisko, że ciągle obserwuje, przygląda się, ocenia.

„Walki! Walki!” — dudni klub. Shiv schodzi wąskimi schodkami, poprawia mankiety, pod mostek wbija mu się zapach krwi i pieniędzy i świeżego drewna i adrenaliny. Uwielbia to miejsce najbardziej na świecie. Zerka po klientach. Parę nowych twarzy. Tamta dziewczyna, na górze przy poręczy, ta z tym perskim nosem, próbująca wyglądać nonszalancko. Chwyta jej spojrzenie. Odwzajemnia je, całkiem długo. Może innym razem. Teraz konferansjer zapowiada kolejną rundę, Shiv idzie więc do stolika bukmacherów. Daleko, na Sonarpur Road straż pożarna gasi pożar restauracji, która zapaliła się od szafki na akta, w tym samym czasie stworzenie o anatomii dziesięciolatka i dwa razy większym apetycie przesuwa pulchne palce ku śakti joni swojej dziewczyny, a kobieta, która zginęła na darmo, dryfuje przez Ganges ku mokśi, tu jednak są ludzie ruch światło śmierć taniec i strach i dziewczyna oprowadzająca po piaskowym ringu przepięknego siwo pręgowanego kocura. Shiv wyciąga z marynarki portfel ze skóry krokodyla, rozpościera banknoty w wachlarz i kładzie je na stole. Błękit. Ciągle widzi ten błękit.

— Lach rupii — mówi Bachchan.

Shiv nie ma więcej pieniędzy, ani nadziei na więcej pieniędzy. Skryba Bachchana liczy gotówkę i wypisuje kwitek. Shiv siada przy ringu, a konferansjer krzyczy: „Walka! Walka!”. Tłum ryczy i zrywa się z miejsc, a Shiv wraz z nim, przyciskając swoją erekcję do drewnianej balustrady. I wtedy intensywny błękit opuszcza go: na piasku leży mięso siwego pręgowanego mikroszabli, a sto tysięcy ląduje w skórzanej sakwie sattamana. Chce mu się śmiać. Nagle rozumie nauczanie sadhu: błogosławieństwem nie mieć niczego.

W samochodzie śmiech wyrywa się z niego. Shiv wali głową raz za razem w szybę. Po twarzy spływają mu łzy. Wreszcie odzyskuje oddech. Wreszcie może mówić.

— Jedź do Murfiego — rozkazuje. Jest potwornie głodny.

— Za co?

— W schowku są jakieś drobne.

Tea Lane gromadzi swoje dymy i wyziewy pod kopulastymi parasolami. Nie służą żadnym meteorologicznym celom. Murfi twierdzi, że jego parasol chroni przed światłem księżyca, które ma za złowrogie. Murfi twierdzi różne rzeczy, a przede wszystkim twierdzi, że ma takie imię. Podobno irlandzkie. Irlandzkie jak sadhu Patryk.

Tea Lane wyrosła, żeby karmić ludzi, którzy budują Ranapur. Za straganami z gorącym jedzeniem, przyprawami i owocami na ulicę otwierają się drewniane okiennice prawdziwych herbaciarni, wypluwając na jezdnię blaszane stoliki i składane krzesełka. Nad cichym sykiem palników gazowych i jazgotem nakręcanych odbiorników radiowych plujących Hitami Hindi, z setek wiszących na ścianie telewizorów leci niekończąca się fala serialowego dialogu. Na pinezkach wisi dziesięć tysięcy kalendarzy z serialowymi boginiami.

вернуться

1

Ovary (ang.) — jajnik (przyp. tłum.).