Выбрать главу

— Na razie — szepnęła.

Wiedziała, że nawet o trzeciej nad ranem nie należy się spodziewać pocałunku. Kiedy weszła do siebie po schodach, otworzyła siatkowe drzwi i cisnęła torbę na podłogę, skumulowany w ciele szok rozjechał ją jak ciężarówka. Skierowała ciało do wielkiego łóżka. Zadzwonił palmer. Zastanowiła się, czyby nie odebrać. Lull.

— Możesz tu przyjechać? Coś się stało.

Nigdy, przenigdy nie słyszała, by jego głos brzmiał w ten sposób. Przerażona, ruszyła samochodem przez szarzejący przedświt. Na każdym skrzyżowaniu wyobraźnia wchodziła na kolejny poziom lęków i potencjalnych możliwości, ale w ich tle krył się jeden podstawowy strach: zostali wykryci. Paliły się wszystkie światła, drzwi były otwarte.

— Hej, jest tam kto?

— Tutaj.

Siedział na starej skórzanej kanapie z wygiętym oparciem, którą pamiętała z wydziałowych grill party i niedzielnych Dni Sportu. Kanapa i dwa wysokie regały na książki były jedynymi meblami w pokoju. Resztę wyniesiono. Podłoga była goła, w ścianach tkwiły haki po obrazach, wyglądając jak hiszpańskie pytajniki.

— Nawet koty — powiedział Thomas Lull. — Nawet ich mysz do zabawy. Uwierzysz? Mysz do zabawy. Powinnaś zobaczyć mój pokój. Tam sobie nie pożałowała. Zajęła się każdą książką, płytą i teczką. To chyba nie tyle rozstanie z żoną, ile pożegnanie z kolekcją ulubionych włoskich oper.

— Coś ci powiedziała?

— Wcześniej? Nic. Wszedłem i wszystko było tak jak widzisz. I to. — Uniósł kawałek papieru. — Standardowy tekst, że nie sprawdzało się, przykro mi, ale to było jedyne wyjście. Nie próbuj się ze mną kontaktować. Widzisz, ma na tyle inicjatywy, żeby bez słowa ostrzeżenia wszystko spakować i pozabierać, ale kiedy przychodzi do czułego pożegnania, wali wszystkimi, kurwa, najbardziej wytartymi schematami. Cała ona. Cała ona.

Zaczął dygotać.

— Thomas. Chodź, nie możesz tutaj zostać. Chodź, pojedziemy do mnie. W pierwszej chwili zdziwił się, a potem kiwnął głową.

— Tak. Dziękuję ci.

Lisa wzięła jego torbę i ruszyli do samochodu. Nagle wydał się jej bardzo stary i niepewny. W domu zaparzyła mu herbatę, którą popijał, kiedy ścieliła mu łóżko dla gości — na wszelki wypadek.

— Mogę? — poprosił. — Mogę przyjść do ciebie? Nie chcę być sam.

Ułożył się plecami do niej i objął rękoma. Za każdym razem, gdy osuwała się w sen, płoszyły ją ostre jak fotografie obrazy zbezczeszczonego pokoju i Lulla, małego jak chłopiec na wielkiej, dorosłej sofie. W końcu usnęła, gdy szarość przedświtu wypełniła jej wielką sypialnię.

Pięć dni później, kiedy już wszyscy powiedzieli mu, że „co za menda”, i że świetnie sobie radzi, że wyjdzie z tego i znów będzie szczęśliwy, że zawsze ma jeszcze pracę/przyjaciół/siebie, Thomas Lull bez słowa ostrzeżenia zniknął ze świata, realnego i wirtualnego. Lisa nigdy więcej go nie widziała.

* * *

— Proszę mi wybaczyć, ale to dość nieortodoksyjny sposób leczenia astmy — mówi doktor Ghotse.

Aj czerwienieje, oczy wyłażą jej na wierzch, wygina palce. Tilaka drży.

— Jeszcze parę sekund — mówi Thomas Lull. Czeka, aż ona nie będzie mogła wytrzymać i jeszcze sekundę. — Dobra, wdech. — Aj otwiera usta i ekstatycznie, z sapaniem wciąga powietrze. Thomas Lull zatyka je dłonią. — Przez nos. Zawsze przez nos. Pamiętaj, usta do gadania, nos do oddychania.

Zabiera rękę, obserwuje powolne nadymanie się jej okrągłego brzuszka.

— Nie prościej wziąć leki? — stwierdza doktor Ghotse. Bardzo delikatnie trzyma maleńką filiżankę w obu dłoniach.

— Cały sens tej metody w tym — wyjaśnia Thomas Lull — że potem już nigdy nie potrzebuje się leków. I trzymaj.

Doktor Ghotse przypatruje się Aj, znów opróżniającej płuca długim, świszczącym wydechem przez nos, a następnie wstrzymującej oddech.

— Bardzo to podobne do pranajamy.

— Metoda jest z Rosji, z czasów kiedy ludzi nie było stać na leki przeciwastmatyczne. — Thomas Lull obserwuje wydech Aj. — I znów trzymaj. Teoria jest bardzo prosta, jeśli tylko się zaakceptuje fakt, że wszystko, czego uczono cię przedtem o oddychaniu jest kompletną bzdurą. Według doktora Butejki tlen to trucizna. Korodujemy od chwili urodzenia. Astma jest reakcją organizmu, który próbuje nie przyjmować już tego trującego gazu. Ale my cały czas łazimy z otwartymi gębami, jak wielkie walenie, nabieramy pełne płuca tlenu i powtarzamy sobie, że robi nam dobrze. Metoda Butejki to po prostu próba zrównoważenia O2 i CO2, a to oznacza, że musisz pozbawić płuca tlenu, żeby nagromadzić w nich zdrową ilość dwutlenku węgla. Czyli robisz to, co Aj teraz. I wdech. — Aj, pobladła, odrzuciła głowę do tyłu i nabrała powietrza. — Dobra, oddychaj normalnie, ale przez nos. Jeśli poczujesz panikę, kilka rund wstrzymywania oddechu, ale nie otwieraj ust. Przez nos, zawsze przez nos.

— Wygląda na podejrzanie proste — mówi doktor Ghotse.

— Najlepsze pomysły zawsze są najprostsze — mówi Lull, showman oddechologii.

Pożegnawszy się z poskrzypującym swoim trójkołowcem doktorem, Lull odprowadza Aj do hotelu. Ciężarówki i mikrobusiki maruti toczą się prostą białą drogą, trąbiąc licznymi klaksonami. Thomas Lull unosi rękę, pozdrawiając kierowców, których kojarzy. Nie powinno go tutaj być. Powinien odesłać ją machnięciem dłoni i uśmiechem, a gdy tylko zniknie mu z oczu, zabrać torbę i pójść na dworzec autobusowy. Sam nie wie dlaczego mówi:

— Powinnaś wrócić na jeszcze jeden seans. Opanowanie tej techniki trochę zajmuje.

— Nie wydaje mi się, panie profesorze Lull.

— Czemu?

— Bo pana już tu pewnie nie będzie. Widziałam walizkę na łóżku. Pan dzisiaj wyjeżdża.

— A skąd ten pomysł?

— Bo pana znalazłam.

Thomas Lull się nie odzywa. Czytasz mi w myślach? — myśli. Do brzegu zalewu przybija dłubanka wioząca elegancko ubranych uczniów, bulgocąc alkoholowym silniczkiem.

— Wydaje mi się, że chce pan wiedzieć, jak pana znalazłam — dodaje łagodnie Aj.

— Tak ci się wydaje?

— Tak, bo najłatwiej byłoby panu po prostu wyjechać, a nadal pan tu jest. — Zatrzymuje się, unosi głowę, śledząc ptaka o ostrym dziobie i gniewnych oczach, szybującego w dół z wieży pastelowego kościoła św. Tomasza, poprzez liście palm o pniach pomalowanych w ostrzegawcze biało-czerwone pasy, by usiąść na krawędzi moczących się w wodzie koprowych wydmuszek. — Czapla siodłata, Ardeola grayii —mówi, jakby pierwszy raz słyszała te słowa. — Hm. — Idzie dalej.

— Wyraźnie chcesz, żebym o to zapytał.

— Jeśli to pytanie, odpowiedź brzmi: zobaczyłam pana. Chciałam pana znaleźć, ale nie wiedziałam, gdzie pan jest, więc bogowie pokazali mi pana w Thekkady.

— Jestem w Thekkady, bo nie chciałem, żeby ktoś mógł mnie znaleźć, bogowie czy ktokolwiek inny.

— Wiem o tym, ale ja nie dlatego pana szukałam. Chciałam pana znaleźć, bo mam takie zdjęcie.

Wyciąga palmera. Obraz jest rozmyty: mimo palmowych liści światło słoneczne jest bardzo silne. Zdjęcie zrobiono w równie słoneczny dzień, trzech Zachodniaków mruży oczy przed świątynią Padmanabhaswamy w Thiruvananthapuram. Jeden to mężczyzna o nieco ziemistej cerze, kobieta pochodzi z południowych Indii. Facet obejmuje kobietę w talii. Trzecim jest wyszczerzony Thomas Lull, w hawajskiej koszuli i okropnych szortach. Kojarzy to zdjęcie. Zrobili je siedem lat temu, po konferencji w New Delhi, kiedy spędził miesiąc, podróżując po świeżo podzielonych Indiach, lądzie, który zawsze go w równym stopniu fascynował, odpychał i przyciągał. Sprzeczności Kerali zatrzymały go o tydzień dłużej niż planował; jej perfumy z kurzu, piżma i smażących się w słońcu kokosowych mat, to poczucie odwiecznej wyższości nad przerytą kastami Północą, mroczni, cuchnący, chaotyczni bogowie i ich krwawe obrzędy, to dawne i skuteczne uświadomienie sobie politycznej prawdy, że komunizm polega na obfitości, nie na niedoborze; i ciągle nowe, wyrzucane przez fale skarby i podróżnicy.