Выбрать главу

Autobus do Nagercoil nie odjedzie jeszcze przez godzinę, więc Thomas Lull kupuje sobie napój palmowy, przysiada pod parasolem sprzedawcy na poplamionej olejem ziemi i przygląda się, jak kierowca i konduktor kłócą się z pasażerami i niechętnie ładują ich bagaże na dach. Mikrobus hotelu Palm Imperial jak zawsze pędzi na złamanie karku. Boczne drzwi odsuwają się z hukiem, wysiada Aj. Ma ze sobą małą szarą torbę, nosi ciemne okulary i portfelową spódnicę na spodnie. Otaczają ją chłopcy, łapią za torbę, nieoficjalni bagażowi. Thomas Lull wypada z cienia, podchodzi do niej, unosi torbę.

— Odjazdy do Varanasi są tam, proszę pani.

Kierowca autobusu do Nagercoil trąbi klaksonem. Ostatni dzwonek, odjazd na południe. Ostatni dzwonek, odjazd tam, gdzie pokój i kursy nurkowania. Thomas Lull prowadzi Aj między chudymi chłopakami, ku odpalającemu właśnie biodiesla pośpiesznemu autobusowi z Thiruvananthapuram.

— Zmienił pan zdanie?

— Prawo dżentelmena. Poza tym zawsze chciałem obejrzeć wojnę z bliska.

Wskakuje na schody, wciąga Aj za sobą. Przepychają się przez przejście do tylnego siedzenia. Thomas Lull usadza Aj przy okiennej kratce. Pręty ocieniają jej twarz. Upał nie z tej ziemi. Kierowca ostatni raz trąbi i odjeżdża na północ.

— Panie profesorze, nie rozumiem. — Gdy autobus nabiera szybkości, jej krótkie włosy falują.

— Ja też nie — mówi Thomas Lull, patrząc z niesmakiem na zatłoczone siedzenia. Przyciska się do niego koza. — Ale wiem, że rekiny toną, jak przestają pływać. I że bogowie to czasem za mało, żeby trafić gdzie trzeba. No, chodź.

— Dokąd pan idzie? — pyta Aj.

— W taką pogodę jak dziś nie będę siedzieć przez pięć godzin ściśnięty tutaj. — Puka w szklaną ściankę odgradzającą kierowcę. Ten wpycha paan pod policzek, kiwa głową, zatrzymuje autobus. — Chodź i weź torbę. Bo wszystko ci z niej wyciągną.

Thomas Lull wspina się po drabince na dach i wyciąga rękę do Aj.

— Rzuć ją tutaj.

Aj zamachuje się torbą. Dwóch chłopaczków na dachu chwyta ją i upycha bezpiecznie między belami materiału na sari. Jedną ręką przytrzymując ciemne okulary, Aj gramoli się na dach i siada obok Thomasa Lulla.

— O, tu jest pięknie! — wykrzykuje. — Wszystko widać!

Lull wali w dach.

— Na północ!

Autobus wypluwa świeży obłok biodieslowskich spalin i rusza.

— A teraz, metoda Butejki dla zaawansowanych.

* * *

Lisa Durnau nie jest pewna, ile razy kapitan-pilot Beth wołała ją po imieniu, ale pulpit cały się świeci, gadają wszystkie kanały łączności, a w powietrzu czuć, że niedługo coś się wydarzy.

— Podchodzimy?

— Ostatnie poprawki kursu przed podejściem — mówi drobna kobietka z ogoloną głową. Lisa czuje delikatne szturchnięcie: to bekają silniczki korekcyjne.

— Możesz to podpiąć do mojego hoeka?

Nie będzie iść na ślepo na spotkanie ze stuprocentowo autentycznym Tajemniczym Obcym Artefaktem. Kapitan-pilot Beth wiesza hoeka na unieruchomionym uchu Lisy, wyszukuje najlepszy punkt na czaszce, potem dotyka kilku zapalonych przycisków na pulpicie. Świadomość Lisy Durnau eksploduje w kosmos. W pełnej propriocepcji poczucie, że jej ciało jest statkiem, że skóra styka się z próżnią, jest wszechogarniające. Lisa Durnau unosi się jak anioł pośrodku powolnego, obrotowego baletu inżynierii kosmicznej: drabiniaste skrzydła baterii słonecznych, rozetka foliowych luster jak halo miniaturowych słońc; pętla czułej anteny nad głową, błyska mijający prom powrotny. Cała konstrukcja jest skąpana w oślepiającym świetle i spięta liną z pająkiem w jej ciemnym sercu: to Darnley 285. Pył zbierany przez miliony lat sprawia, że jest tylko odrobinę mniej czarny od próżni. Potem lustra się przesuwają i Lisa aż się zachłystuje, gdy na powierzchni rozbłyskuje srebrna trójlistna koniczyna. Zdumienie zmienia się w śmiech — ktoś przylepił na kosmicznym kamieniu logo Mercedesa. Ktoś, nie człowiek. Triskelion jest olbrzymi, każde ramię ma dwieście metrów. Zamaszysty walc spowalnia, kapitan-pilot Beth zrównuje prędkość orbitalną z asteroidą, Lisa Durnau zmusza się do myślowej reorientacji. Już nie dryfuje twarzą naprzód ku miażdżącej czarnej skale: ma asteroidę pod stopami i opada ku niej jak anioł. Pół kilometra przed lądowaniem zauważa skupisko świateł ludzkiej bazy. Kopuły i zaadaptowane kapsuły desantowe pokrywa gruba warstwa wzbitego podczas budowy kurzu. Czysto lśni jedynie triskelion obcych. Wahadłowiec przesuwa się ku krzyżowi celowniczemu czerwonych świateł nawigacyjnych. Orszak automatycznych manipulatorów pilnie pracuje, czyszcząc lampy i soczewkę startowego lasera. Spoglądając w górę, widzi, jak wędrują ręka za ręką w górę i dół kabli energetycznych i łącznościowych. Córka kaznodziei Durnaua myśli o biblijnej drabinie jakubowej.

— Dobra, teraz cię odłączę — mówi kapitan-pilot Beth.

Chwila dezorientacji. Lisa mruga w zagraconym kokpicie statku transportowego. Liczniki lecą do zera. Czuje najdelikatniejszy ze wstrząsów, usiedli. Teraz szczęknięcia, brzęknięcia i syki, kapitan-pilot Beth odpina ją, Lisa Durnau wytacza się, same skurcze mięśni i zaiste obrzydliwy smród potu. Darnley 285 nie ma wystarczającej grawitacji, żeby przyciągnąć, ale dość, by nadać poczucie kierunku. Tu jest dół. Tu lewo, prawo, przód, tył i góra. Kolejna mentalna reorientacja. Wisi głową w dół, jak nietoperz. Na dole, przed twarzą, zaczepy włazu obracają się, ukazuje się wąski tunel jak kanał rodny. Gdzieś dalej właz tak samo obraca się i otwiera. Krępy, ostrzyżony na jeża facet wysuwa przez niego głowę i ramiona. Nos i oczy sugerują polinezyjskie geny niezbyt daleko w dół drzewa genealogicznego, identyfikator na ramieniu mówi „US Army”. Ale wyciągając do niej rękę, pięknie się uśmiecha.

— Pani doktor Durnau, nazywam się Sam Rainey, jestem kierownikiem projektu. Witamy na Darnleyu 285, albo, jak go nazywają nasi kochani archeolodzy, Tabernakulum.

ROZDZIAŁ 12

PAN NANDHA, PARVATI

Odkąd karsevakowie rozbili się na stałe pod zagrożoną figurą Ganeśi, korki w mieście są jeszcze gorsze, a drożdżyca pana Nandhy jeszcze bardziej daje mu się we znaki. Co gorsza, ma spotkanie z Vikiem z działu Odzyskiwania Informacji. Wszystko w nim go drażni, od przezwiska awansowanego do roli imienia (co się nie podoba w Vikramie, pięknym, historycznym imieniu?) po styl prosto z MTV. Jest przeciwieństwem biwakujących na rondzie fundamentalistów. Jeśli rondo Sarkhand to atawistyczne Indie, Vik jest ofiarą tego co nowoczesne i efemeryczne. Lecz tak naprawdę dzień pana Nandhy zepsuła prawie-kłótnia z Parvati.

Oglądała telewizję śniadaniową i na swój nieśmiały sposób, unosząc dłonie, śmiała się z gospodarzy programu witających wybuchami entuzjazmu swoich plotkarskich, serialowych, celebryckich gości.

— Słuchaj, ta faktura… to strasznie dużo.

— Faktura?

— Za nawadnianie kropelkowe.

— Ale to jest konieczne. Brindźal bez tego nie wyrośnie.