Выбрать главу

— Parvati, tu niektórzy ludzie nie mają wody, żeby ugotować ryż.

— Właśnie dlatego zdecydowałam się na nawadnianie kropelkowe. Jest najoszczędniejsze. Oszczędzanie wody to nasz patriotyczny obowiązek.

— Pan Nandha powstrzymał westchnienie do wyjścia z pokoju. Zatwierdził płatność z palmera, a jego aeai poinformowała go, że Vik zażyczył sobie spotkania, i wyznaczyła mu nową, nieznaną trasę, prowadzącą do pracy, z ominięciem ronda Sarkhand. Wrócił, by pożegnać się z Parvati, która akurat oglądała cogodzinne wiadomości.

— Słyszałeś? — zapytała. — N.K. Jivanjee wsiądzie na ratha jatrę i przejedzie przez kraj jak Rama, aż uda mu się zebrać do marszu na rondo Sarkhand milion wieśniaków.

— Ten cały N.K. Jivanjee to demagog i jego partia też. Potrzebna jest jedność narodowa przeciwko Awadhowi, a nie milion jakichś karsewackich chamów maszerujących na Ranapur.

Pocałował Parvati w czoło. Osłoda na bóle całego dnia.

— Do widzenia, mój bulbul. Będziesz pracować w ogrodzie?

— Tak, o dziesiątej przyjdzie Krishan. Miłego dnia, skarbie. I nie zapomnij odebrać z pralni garnituru, mamy dziś ten bankiet u Dawarów.

Teraz pan Nandha jedzie szklaną zewnętrzną windą w górę wieżowca Vajpayee. Czuje pieczenie w żołądku. Wyobraża sobie, jak kwasy żołądkowe zżerają go od wewnątrz, komórka po komórce.

— Vikram.

Vikram nie jest specjalnie wysoki ani specjalnie zgrabny, ale to nie przeszkadza mu ubierać się zgodnie z najnowszą modą. Obecnie jego strój składa się z workowatego T-shirtu bez rękawów, z inteligentnej tkaniny błyskającej losowymi tekstami — doktryna mówi, że przez swą przypadkowość osiągają moc koanów Zen — oraz bojówek obciętych poniżej kolan i futbolowych podkolanówek. Ma też Nike Predators kosztujące miesięczną pensję wyprężonego przy wejściu Sikha. Dla pana Nandhy jest to kompletny brak godności. A już kompletnie nie toleruje paseczka zarostu ciągnącego się od dolnej wargi do grdyki.

— Kawy?

Vik zawsze ma kawę, w niestygnącym kubku. Pan Nandha nie może pić kawy. Jego zgaga nie cierpi kawy. Daje cichej asystentce Vikrama, której imienia nie może zapamiętać, torebeczkę ajurwedyjskiej herbaty. Jednostka centralna stoi na biurku Vika. Typowa półprzezroczysta niebieska kostka, osmalona w środku od strzału elektromagnetycznego pana Nandhy. Vik podłączył ją do zestawu różnych czujników i monitorów.

— Okej — mówi i pstryka palcami. Z głośników szepcze Theater of Bludd, przyciszony przez szacunek dla pana Nandhy, wielbiciela Monteverdiego. — Byłoby o wiele łatwiej, gdybyś czasem zostawiał nam coś, nad czym da się popracować.

— Wyraźnie widziałem faktyczne niebezpieczeństwo — odpowiada pan Nandha i nagle spływa na niego olśnienie. Vik-bajerant, Vik-spec od technologii, Vik-fan trance metalu, zazdrości mu. Chciałby mieć takie misje, zarezerwowane wagony pierwszej klasy, świetnie skrojone garnitury, pistolet strzelający na dwa sposoby i pełną kieszeń awatarów.

— Zostawiłeś jeszcze mniej niż zwykle — mówi Vik — ale dość, żeby tam wetknąć parę nanosond i dojść, o co chodziło. Przypuszczam, że ten programista…

— Był pierwszą ofiarą.

— Jak zawsze, nie? Byłoby fajnie, gdyby mógł nam odpowiedzieć na pytanie, czemu jego domowej roboty satta aeai miała w tle uruchomiony program kupujący i sprzedający na międzynarodowych rynkach inwestycyjnych.

— Możesz jaśniej?

— Morva z finansowego lepiej ci wytłumaczy, ale wygląda na to, że Pasta-Tikka nieświadomie pakowała krory rupii w firmę venture capital pod nazwą Odeco.

— Rzeczywiście muszę pogadać z Morvą — postanawia pan Nandha.

— Jedno mogę ci powiedzieć od razu. — Vik dźga palcem wskazującym linię kodu na cieniutkim, błękitnym ekranie.

— Hm? — Pan Nandha uśmiecha się słabo.

— Maczał w tym palce nasz stary znajomy, Jashwant Dźajnista.

* * *

Parvati Nandha siedzi wśród amarantusa na dachu swojego bloku mieszkalnego. Ocienia ręką oczy i obserwuje, jak kolejny wojskowy transportowiec wślizguje się ze wschodu i znika między korporacyjnymi wieżowcami Nowego Varanasi. One i krążące wysoko czarne kanie to jedyne rzeczy zakłócające spokój jej ogrodu w sercu miasta. Parvati podchodzi do krawędzi, wychyla się przez gzyms. Dziesięć pięter niżej ulica jest lepka od ludzi, jak ramię od krwi.

Idzie na drugi koniec wykafelkowanego patio, do wystającej grządki, podkasuje sari i przysiada, żeby przyjrzeć się sadzonkom kabaczków. Namiot plastikowej cieplarni jest cały zaparowany. Już o tej porze temperatura powietrza na dachu wynosi trzydzieści siedem stopni, a niebo jest ciężkie, nieprzeniknione, wisi nisko, karmelowożółte od smogu. Parvati zagląda między folię a ziemię, wdycha zapach gleby, kompostu, wilgoci i wzrostu.

— Niech sobie same rosną.

Krishan to wielki facet i potrafi poruszać się bardzo cicho, jak to często wielcy faceci, ale Parvati poczuła chłód jego cienia na meszku na swoim karku, jak rosę na liściach kabaczka.

— Oj, przestraszyłeś mnie — mówi, onieśmielona i spłoszona: to taka gra, w którą lubi z nim grać.

— Proszę wybaczyć, pani Nandha.

— No i co? — pyta Parvati.

Krishan wyjmuje portfel i wręcza jej sturupiowy banknot.

— Jak pani zgadła?

— To oczywiste. To musiał być Govind, bo inaczej po co śledziłby ją aż do tego podejrzanego domu w Brahmpur East, tylko po to, żeby potem z niej kpić? Nie, nie, nie, tylko prawdziwy mąż potrafiłby znaleźć swoją żonę, obojętne, co zrobiła, wybaczyć jej i przywieźć z powrotem do domu. Wiedziałam, że to on, od chwili kiedy pojawił się na schodach tego salonu tajskiego masażu. Nie nabrałam się na przebranie pilota linii lotniczych. Jej rodzina mogła się jej wyprzeć, ale prawdziwy mąż nigdy. A teraz musi tylko zemścić się na reżyserze tego całego Gwiazdy Super Śpiewają.

— Khursheed.

— Nie, on prowadzi restaurację. Reżyserem jest Arvind. Govindowi uda się zemścić, jeśli wcześniej nie dopadną go ci Chińczycy od budowy kasyna.

Krishan unosi ręce, poddaje się. Nie jest wyznawcą Miasta i wsi, ale jeśli to sprawia przyjemność jego klientom, będzie oglądał i zakładał się o zwroty tej nieprawdopodobnie skomplikowanej intrygi. Dziwna robota: farma na dachu bloku mieszkalnego w samym centrum. Sugeruje sporo kompromisów. Trudne bywają takie małżeństwa, miasto i wieś.

— Powiem kucharce, żeby przyniosła ci ćaj — mówi Parvati.

Krishan obserwuje, jak woła w dół schodów. Ta wiejska gracja. Miasto — blichtr, wieś — mądrość. Krishan zastanawia się nad jej mężem. Wie, że jest urzędnikiem państwowym i że swoje należności reguluje szybko i bez handryczenia się. Dysponując połową obrazu, może jedynie spekulować, jak wygląda ich związek, co ich w sobie pociąga. Zresztą, co do tej atrakcyjności, spekulować za wiele nie potrzeba. Czasem zachodzi w głowę, skąd on sam weźmie żonę, kiedy nawet dziewczyna z niskiej kasty może jednym spojrzeniem, jednym machnięciem dłoni upolować sobie solidnego męża z klasy średniej. Trzeba być świetnym ogrodnikiem. Zarabiać pieniądze, zasiać je, wyhodować więcej pieniędzy. Kupić maruti i wyprowadzić się do Lotus Gardens. Tam ożenisz się najlepiej, jak się da.

— Dzisiaj — oznajmia Krishan, dopiwszy ćaj i odstawiwszy szklankę na drewniany brzeg grządki. — Myślę, że może powinny tam być jakiś groch, fasola, żeby dawały trochę osłony. Od lewej strony jest pani całkiem odsłonięta. A tutaj ćwierć grządki na zachodnie warzywa do sałatek. Teraz to szczyt mody na przyjęciach, zachodnie sałatki. Kucharz może kroić świeże na oczach gości…