Выбрать главу

— Nie przyjmujemy gości — mówi Parvati. — Ale dziś jest wielki bankiet u Dawarów. Wielka uroczystość. Tam jest tak pięknie, tyle drzew. Ale pan Nandha mówi, że niewygodnie byłoby tam mieszkać, za daleko. Za dużo jeżdżenia.

Wniesienie na górę starych, drewnianych kolejowych podkładów, z których robi obramowania grządek, zajmuje mu dwa kursy po schodach. Układa je mniej więcej na miejscu, potem przycina i dopasowuje wodoodporną folię i składa wszystko razem. Parvati Nandha siada na brzegu grządki z pomidorami i papryką.

— Pani Nandha, nie przegapi pani Miasta i wsi? — pyta Krishan.

— Nie, nie, dziś przełożyli na wpół do dwunastej, bo jest mecz finałowy z Anglią.

— A, rzeczywiście. — Krishan uwielbia krykiet. Jak ona sobie pójdzie, będzie mógł włączyć radio.

— Nie zwracaj na mnie uwagi.

Zabiera się za wiercenie w podkładach otworów odpływowych, ale przez cały czas ma świadomość, że pani Nandha siedzi tam i patrzy.

— Krishan… — odzywa się po jakimś czasie.

— Słucham?

— Po prostu, jest taka ładna pogoda, a kiedy siedzę na dole, to słyszę to szuranie, stukanie, walenie młotkiem, i widzę to wszystko dopiero, jak jest skończone.

— Rozumiem — odpowiada Krishan-mali. — Wcale mi pani nie przeszkadza.

To nie jest prawda.

— Pani Nandha — mówi, skręcając śrubami ostatni podkład. — Zdaje się, że przegapia pani swój serial.

— Naprawdę? Oj, nie zauważyłam, która jest godzina. Nieważne, obejrzę sobie powtórkę wieczorem.

Krishan unosi worek kompostu, rozcina go ogrodniczym nożem i przesypuje żyzną brązową ziemię-karmicielkę przez palce na dach.

* * *

Palący się pies wydziela tłusty, żrący dym. Jashwant Dźajnista, a przed nim jego chłopaczek od miotły, stoją z zamkniętymi oczyma. Pan Nandha nie wie, czy zamknęli je w modlitwie, czy z wściekłości. Po chwili piesek jest już małą ognistą kulką. Inne wciąż obszczekują stopy pana Nandhy, zbyt głupie w swoich zaprogramowanych obsesjach, żeby zidentyfikować prawdziwe niebezpieczeństwo.

— Jesteś podłym, okrutnym człowiekiem — mówi Jashwant Dźajnista. — Twoja dusza jest czarna jak antracyt, nigdy nie osiągniesz światła mokśi.

Pan Nandha sznuruje usta i mierzy z pistoletu do nowego celu, kreskówkowego pieska o smętnych oczach i futrze w żółtobrązowe łaty. Stwór wyczuwa zainteresowanie, merda ogonem i z wywieszonym językiem człapie ku panu Nandzie przez wzburzone morze psów-robotów. Pan Nandha uważa schroniska dla zwierząt za pretensjonalną bzdurę. Varanasi nie jest w stanie wykarmić własnych dzieci, a co dopiero mówić o bezdomnych kotach i psach. Ale schroniska dla cyberzwierzaków zasługują na całkiem inny poziom pogardy.

— Sadhu — mówi pan Nandha. — Co sadhu wie o firmie Odeco?

Ministerstwo nie pierwszy raz pojawia się w Schronisku dla Sztucznego Życia Mahavira. W dźajnizmie trwa ciągła dyskusja, czy cyberzwierzaki i sztuczne inteligencje mają duszę, czy nie. Lecz Jashwant jest ze starej szkoły Digambara. Wszystko, co żyje, porusza się, je i rozmnaża ma dźiwę, więc kiedy dzieciakom nudzi się elektroniczny pies z kreskówki, a Wierny Cyberstróżujący osiemnaście razy zadzwoni w nocy po gliniarzy, jest dla nich inne miejsce niż wysypiska Ramnagaru. Ale wcale nie sporadycznie schronienie znajduje tu także ścigana aeai. Pan Nandha i jego awatary już dwa razy w ciągu ostatnich trzech lat dokonywali w tym miejscu masowej ekskomuniki.

Jashwant czekał na niego przed obskurną szopą z tłoczonego aluminium w biznesowej dzielnicy Janpuru. Ktoś albo coś dało mu cynk. Pan Nandha nic już teraz nie znajdzie. Gdy Jashwant podchodził, by go przywitać, zamiatacz, dziesięcioletni chłopak, miotłą na długim trzonku pilnie wymiatał ze ścieżki świętego męża owady i inne pełzające stworzenia. Jashwant, jako przedstawiciel dźajnizmu Digambara, nie nosił ubrania. Był potężnym człowiekiem z grubą oponą tłuszczu w pasie, cierpiącym na nieustanne wzdęcia od świętej węglowodanowej diety.

— Sadhu, prowadzę dochodzenie w sprawie śmiertelnego wypadku, związanego z nielicencjonowaną aeai. Zidentyfikowaliśmy, że została ściągnięta z punktu transferowego na terenie tego magazynu.

— Naprawdę? Trudno mi w to uwierzyć, ale jeśli ma pan nakaz, bardzo proszę sprawdzić nasz system. Jestem pewien, że stwierdzi pan, że wszystko jest prawnie w porządku. Panie Nandha, tu jest schronisko dla zwierząt, nie sundarban.

Zamiatacz ruszył pierwszy. Miał na sobie tylko bardzo skąpe dhoti, a jego skóra lśniła, jakby natarto ją oliwą ze złotym pyłem. Podczas poprzednich wizyt widywał już takich chłopaczków. Wszyscy mieli pusty wzrok i za dużo odsłoniętej skóry.

W środku był taki jazgot, jaki pamiętał pan Nandha, albo i większy. Na betonowej podłodze kłębiły się tysiące cyberkundli, nieustannie krążących od ładowarki do ładowarki. Metalowa skorupa rezonowała ich wyciem, skrzeczeniem, ujadaniem, mruczeniem.

— Przez ostatni miesiąc przybyło ponad tysiąc — powiedział Jashwant. — Myślę, że to lęk przed wojną. W grzesznych czasach ludzie zastanawiają się nad swoimi wartościami. Odrzucają różne rzeczy jako bezwartościowy ciężar.

Pan Nandha wyciągnął pistolet i wymierzył do pękatego kanapowca siedzącego i wymachującego przednimi łapami i ogonem, z wywieszonym różowym, plastikowym językiem. Strzelił do niego. Teraz Indra Gromowładny ma w swoim celowniku powoli przesuwającego się scoobiego.

—  Czy sadhu dostarczył nielicencjonowaną Sztuczną Inteligencję Poziomu 1 dla firmy Pasta-Tikka z Nawady?

Jashwant odwraca głowę w bólu, ale to nie jest właściwa odpowiedź. Elektromagnetyczny piorun wyrzuca kreskówkowego psa na półtora metra. Ląduje na grzbiecie, miota się raz i zaczyna dymić.

— Zły, podły człowieku!

Zamiatacz unosi swoją miotełkę, jakby chciał sprzątnąć stąd pana Nandhę i jego grzech. Nie jest do końca nieprawdopodobne, że ma w niej zakażone igły. Pan Nandha osadza utrzymanka sadhu spojrzeniem.

— Sadhu.

— Tak! — odpowiada Jashwant. — Oczywiście, że ode mnie wyszła, pan o tym wie. Ale ona tylko przechowała się w naszej sieci.

— A skąd przyszła, sadhu? — pyta pan Nandha, unosząc broń. Teraz celuje w łażącego kaczkowato stalowego jamnika, na krzywych łapach, całego w uśmiechu, po czym przenosi lufę na pięknego cybercollie z górnej półki, nieodróżnialnego od żywego aż po sierść z żywoplastyku i w pełni interaktywne oczy. Dźajniście wymyka się krótki jęk duchowej udręki.

— Sadhu, nalegam.

Jashwant porusza ustami.

Indra mierzy, celuje i strzela na jedno drgnienie intencji pana Nandhy. Cybercollie wydaje długi jękliwy skowyt, na moment uciszając w hali wszystkie poszczekiwania, wygina się od głowy do ogona w łuk, który prawdziwemu psu złamałby kręgosłup, i kręci się na boku po posadzce.

— No i, sadhu?

— Przestań przestań przestań, pójdziesz do piekła! — piszczy Jashwant.

Pan Nandha opuszcza broń i jednym strzałem kończy męki stworzenia. Teraz obiera sobie za cel przepięknego wyżła w tygrysie pasy.

— Badrinath! — wrzeszczy Jashwant. Pan Nandha wyraźnie słyszy, jak pierdzi ze strachu. — Sundarban Badrinath!

Pan Nandha wsuwa pistolet do kieszeni marynarki.

— Radhakvishna, bardzo mi sadhu pomógł. To niezwykle interesujące. Proszę pozostać na terenie hali, niedługo przybędzie policja.

Odchodząc, zauważa, że chłopaczek od miotły równie sprawnie posługuje się gaśnicą.