Выбрать главу
* * *

Ram Sagar Singh, bharacki Głos Krykieta, bulgoce w radiu na baterie słoneczne kolejność odbijania w ostatniej grze. Budzi wspomnienia u Krishana, drzemiącego pod trejażem z hibiskusem. Ten niespieszny głos przemawiał doń przez całe życie, bliższy i mądrzejszy niż bóg.

Był normalny dzień nauki, ale ojciec obudził go jeszcze po ciemku.

— Dziś na ul-Huq broni Naresh Inżynier.

Sąsiad, Thakur, wiózł właśnie ładunek skóry obuwniczej do odbiorcy w Patnie i z przyjemnością podwiózł ojca i syna Kudrati swoim pikapem. Styl jazdy niższych kast, ale Naresh Inżynier najprawdopodobniej ostatni raz bierze kij do ręki.

Kudrati zawdzięczali ziemię Gandhiemu i Nehru; została odebrana zamindarowi i przekazana rolnikom z Biharipuru. Szczycili się jej historią — nie tylko historią dziedzictwa Kudratich, ale całego państwa: państwa, które nazywało się Indie, nie Bharat, Awadh, Maratha czy Zjednoczone Bengale. Dlatego właśnie ojciec Krishana, przez wzgląd na tę nazwę, musi zobaczyć, jak największy zrodzony od pokolenia odbijający podchodzi do linii.

Krishan miał osiem lat i pierwszy raz był w mieście. Kanały tivi StarAsia nie przygotowały go na tłumy przed stadionem Moin ul-Huq. Nigdy nie widział tylu ludzi naraz. Ojciec pewnie prowadził go przez tłum, który wirował, kreśląc wzory we wzorach, jak na drukowanej tkaninie.

— Dokąd idziemy? — zapytał Krishan, widząc, że poruszają się pod prąd ogólnego nurtu płynącego ku bramkom.

— Bilety ma mój kuzyn Ram Vilas, siostrzeniec twojego dziadka.

Przypomina sobie, jak rozglądał się po morzu twarzy, jak zdecydowanie ciągnęła go dłoń ojca. Potem zdał sobie sprawę, że ludzi jest więcej niż przewidział ojciec. Wyobraził sobie rozległe, zielone przestrzenie, trybuny w oddali, kulturalne owacje i zapomniał umówić się z Ramem Vilasem w konkretnym miejscu. Teraz trzeba będzie chodzić spiralą przez cały ul-Huq i w razie potrzeby przyglądać się każdej twarzy.

Po godzinie w upale tłum się przerzedził, ale ojciec Krishana pruł dalej. We wnętrzu betonowego owalu skrzeczenie głośników przedstawiło graczy: Hindusi powitali ich wybuchami oklasków i okrzyków. Ojciec i syn obaj już wiedzieli, że siostrzeńca dziadka nigdy tu nie było, że nigdy nie było żadnych biletów. W ukośnym cieniu głównej trybuny stał sprzedawca krakersów nimki. Kiedy weszli w zasięg smrodu gorącego zjełczałego oleju, Krishan dostrzegł, co zelektryzowało ojca. Na szklanym blacie balansowało radio, brzęcząc głupkowatym popem.

— Mój syn i ja przyjechaliśmy na mecz testowy — zagadał ojciec do sprzedawcy. Rzucił na blat zwitek rupii. — Pan przestawi radio! I poproszę trochę tych pappadi.

Sprzedawca złapał gazetowy rożek i sięgnął do gorącego tłuszczu.

— Nienienie! — ojciec Krishana niemal wrzasnął z frustracji. — Najpierw radio! Potem jedzenie. Dziewięćdziesiąt siedem i cztery.

Odezwał się Ram Sagar Singh, ze swoją elegancką angielszczyzną prosto z BBC, Krishan zaś usiadł z papierowym rożkiem gorących pappadi, opierając się o ciepły blaszany wózek, i słuchał meczu. I tak właśnie pamięta ostatnie rundy Naresha Inżyniera: siedząc pod wózkiem sprzedawców nimki pod stadionem Moin ul-Huq, słuchając Rama Sagara Singha i nasłuchując słabiutkiego, na wpół wyobrażonego uderzenia kija, a potem narastającego ryku tłumu z tyłu; cały dzień, patrząc na przesuwające się po betonowym parkingu cienie.

Krishan Kudrati uśmiecha się w drzemce pod pnącym hibiskusem. Na jego zamknięte powieki nasuwa się ciemniejszy cień, powiew chłodu. Otwiera oczy. Parvati Nandha stoi nad nim i patrzy z góry.

— Naprawdę powinnam cię obsztorcować, śpisz na moim czasie.

Krishan zerka na zegarek na radiu. Ma jeszcze dziesięć minut swojego czasu, ale siada prosto i wyłącza radio. Gracze jedzą teraz lunch, a Ram Sagar Singh czerpie ze swojej przepastnej składnicy krykietowych ciekawostek.

— Chciałam tylko zapytać, co myślisz o moich nowych bransoletkach na dzisiejsze przyjęcie — mówi Parvati z jedną ręką na biodrze jak tancerka, drugą wymachując przed nim.

— Może bym coś zobaczył, gdyby pani przez chwilę się nie ruszała.

Metal odbija światło i oślepia go. Instynktownie wyciąga rękę. Bez namysłu łapie ją za przegub. Świadomość tego paraliżuje go. Po chwili puszcza.

— Bardzo piękne — mówi. — To złoto?

— Tak — odpowiada Parvati. — Mój mąż uwielbia kupować mi złoto.

— Pani mąż jest bardzo dobry dla pani. Będzie pani na tym przyjęciu gwiazdą numer jeden.

— Dziękuję. — Parvati spuszcza głowę, zawstydzona własną bezpośredniością. — Bardzo jesteś miły.

— Nie, ja po prostu mówię prawdę. — Ośmielony słońcem i ciężkim aromatem ziemi, odważa się: — Proszę mi wybaczyć, ale sądzę, że nie słyszy pani tego tak często, jak powinna.

— Szczery jesteś nad wyraz! — karci go Parvati, potem delikatnie dodaje: — W tym radiu, to krykiet?

— Drugi mecz testowy, w Patnie. Mamy dwieście osiem w pięć.

— Nic z tego krykieta nie rozumiem. Wydaje się strasznie skomplikowany i chyba trudno wygrać.

— Jak się zna zasady i strategię, jest to najbardziej fascynujący ze wszystkich sportów — mówi Krishan. — Najbliższy Zen ze wszystkiego co angielskie.

— Chętnie się trochę dowiem. Na tych towarzyskich imprezach o niczym innym się nie gada. Głupio się czuję, jak tak stoję i nie mogę nic powiedzieć Może nie znam się na polityce czy gospodarce, ale krykieta mogłabym się nauczyć. Może ty mnie nauczysz?

* * *

Pan Nandha jedzie przez Nowe Varanasi do wtóru Dydony i Eneasza, w nagraniu Londyńskiej Opery Kameralnej, którą wyróżnia za jej bezceremonialne podejście do angielskiego baroku. Na skraju postrzegania zmysłowego, jak plotkę o monsunie, ma wieczorny bankiet u Dawarów. Chętnie by się czymś wymówił. Pan Nandha obawia się, że Sanjay Dawar obwieści szczęśliwe poczęcie swojego następcy. Podejrzewa, że Bramina. I Parvati znowu zacznie. Tyle razy już jasno mówił, jakie ma poglądy, ale ona słyszy tylko mężczyznę, który mówi, że nie da jej dzieci. To go przygnębia.

Dysonans w ośrodku słuchowym: dzwoni Morva z Finansowego. Ze wszystkich swoich ludzi w Ministerstwie, pan Nandha jedynie do niego żywi jakikolwiek szacunek. Papierowe dowody mają w sobie coś eleganckiego i pięknego. To wykrywanie przestępstw w najczystszej i najświętszej formie. Morva nigdy nie musi wychodzić z biura, nigdy nie staje na ulicy, nie grozi przemocą, nie nosi broni, ale za biurkiem na dwunastym piętrze może paroma gestami ręki i mrugnięciami powieki objąć myślą cały świat. Czysty, odcieleśniony umysł, przemykający od firmy-wydmuszki do raju podatkowego, przechowalni danych, po rachunek depozytowy. Stopień abstrakcji jego pracy ekscytuje pana Nandhę: pojęcia w ogóle nieprzekładające się na świat fizyczny. Czyste strumienie, przepływy niematerialnych pieniędzy przez chwilowe skupiska informacji.

Wytropił Odeco. To tajemnicza firma inwestycyjna zaszyta w karaibskim raju podatkowym, mocno oddana wyrzucaniu megadolarów w błoto. Jej inwestycje w Bharacie obejmują Wydział Sztucznej Inteligencji na University of Bharat w Varanasi; Ośrodek Badawczo-Rozwojowy firmy Ray Power i pewną liczbę cieplarni specjalizujących się w darwinowskim sofcie, na krawędzi legalności hodujących niskopoziomowe aeai. Ale nie takie, co wyskakują z potajemnych hazardowych zakładów na tyłach fabryczki Pasta-Tikka i wpadają w amok, myśli pan Nandha. Nawet inwestor wysokiego ryzyka, jak Odeco, nie poważyłby się współpracować z sundarbanami.