Amerykanie boją się tych dżungli, tak jak wszystkiego poza swoimi granicami, i wynajmują pana Nandhę i jemu podobnych do prowadzenia swojej niekończącej się wojny z dzikimi aeai, natomiast sam pan Nandha w dużej mierze dataradźów podziwia. Mają energię i przedsiębiorczość. Mają dumę i liczą się na świecie. O sundarbanach z Bharatu, Państw Bengalu, Bangalore i Mumbaju mówi się wszędzie. Są azylem legendarnych Trzecich Generacji, aeai rozumnych ponad rozum, przewyższających ludzką inteligencję jak bogowie.
Sundarban Bandrinath fizycznie mieści się w skromnym mieszkaniu na piętnastym piętrze, na Vidyapeeth. Sąsiedzi dataradźi Radhakrishny na pewno nawet nie podejrzewają, że obok nich mieszka dziesięć tysięcy cybernetycznych bogów. Pan Nandha przebija się klaksonem między motorowerami, żeby zaparkować, i jednocześnie przywołuje awatary. Ktoś ostrzegł Jashwanta. Dataradźowie mają wszędzie tyle czułków, wykrywających drgania globalnej sieci, że prawie jakby sami widzieli przyszłość. Zamykając samochód, pan Nandha patrzy, jak ulica i niebo wypełniają się wielkimi jak góry bogami. Śiwa skanuje ruch na łączach radiowych, Kryszna intranet i extranet, Kali unosi sierp nad talerzami satelitarnymi Nowego Varanasi, by ściąć wszystko, co zechce się z Bandrinathu wykopiować. „Nasza rozkosz to niszczenie, psoty talentem jedynym”, śpiewa chór Angielskiej Orkiestry Kameralnej.
I nagle wszystko robi się białe. Bogowie znikają z nieboskłonu. Dydona i Eneasz doznają zwarcia w połowie continuo. Pan Nandha wyrywa hoeka z ucha.
— Z drogi! Z drogi! — krzyczy do przechodniów.
W pierwszym tygodniu pracy w Ministerstwie pan Nandha przeżył impuls elektromagnetyczny o pełnej mocy. Jest nie do pomylenia. Gdy wbiega po schodach do foyer, wystukując na zacinającym się palmerze wezwanie policyjnych posiłków, wydaje mu się, że widzi coś — za duże na ptaka, za małe na samolot — co odrywa się od mieszkalnego wieżowca i znika na niebie, w poświacie miasta. Parę sekund później architraw nad oknami mieszkania na piętnastym piętrze wybucha płomieniem.
— Uciekać! Uciekać! — krzyczy pan Nandha, gdy dymiące odłamki sypią się na gapiów, ale w głowie ma tylko jedną myśclass="underline" nie zdąży teraz odebrać garnituru od Mukherjeego.
ROZDZIAŁ 13
SHAHEEN BADOOR KHAN, NAJIA
Pani premier Sajida Rana jest dziś ubrana na złoto i zielono. Jej gabinet wie, że kiedy ubiera się we flagę, należy oczekiwać powoływania się na narodową dumę. Stoi u wschodniego szczytu długiego tekowego stołu w jasnej marmurowej sali posiedzeń rządu w Bharat Sabha. Równoległą ścianę zdobią olejne portrety w złotych ramach — przodkowie i polityczne wzory. Jej ojciec, Diljit Rana, w jedwabnej todze brytyjskiego radcy królewskiego. Jawaharlal Nehru, powściągliwy i jakby lekko wystraszony w swojej pięknie skrojonej tunice, jakby widział cenę, jaką przyszłe pokolenia zapłacą za jego szybki i byle jaki układ z Mountbattenem. Mahatma, ojciec wszystkich, z miską i kołowrotkiem. Wojownicza Rani Lakshmi Bai, stojąca w strzemionach wierzchowca, dowodząca szarżą na Gwalior. Oraz autokraci z tego drugiego potężnego indyjskiego rodu współdzielącego miano Gandhi — Sonia, zabity w zamachu Rajiv, Indira — męczenniczka, Matka India.
Marmurowe ściany i sufit sali posiedzeń wyrzeźbiono w kunsztowne wzory z hinduskiej mitologii. Mimo to, akustyka jest sucha i dźwięczna. Niosą się nawet szepty. Sajida Rana kładzie dłonie na połyskującym teku, opiera się na nich — to postawa wojownika.
— Czy przetrwamy, jeśli uderzymy na Awadh?
V.S. Chowdhury, minister obrony, zwraca na swoją przywódczynię spojrzenie jastrzębich oczu.
— Bharat przetrwa. Varanasi przetrwa. Varanasi jest wieczne.
W rozbrzmiewającej echem sali nie ma wątpliwości, co chce przekazać.
— A możemy ich zwyciężyć?
— Nie. Nie ma szans. Widzieliście Shrivastavę w Białym Domu, jak podawał rękę McAuleyowi, jako przedstawiciel Najbardziej Uprzywilejowanego Państwa.
— Następna będzie Shanker Mahal — mówi sekretarz ds. energetyki, Vajubhai Patel. — Amerykanie od dawna węszą wokół Ray Power. Awadh nie musi atakować, mogą nas po prostu wykupić. Ostatnio słyszałem, że stary Ray robił Surja Namaskarę na ghacie Manikarna.
— To kto, kurna, prowadzi biznes? — pyta Chowdhury.
— Astrofizyk, handlowiec opakowań i komik-samouk.
— Bogowie, ratujcie, właściwie trzeba by się już poddać — mruczy Chowdhury.
— Nie wierzę, o czym tu się gada — mówi Sajida Rana. — Jak stare baby przy pompie. Ludzie chcą wojny.
— Ludzie chcą deszczu — mówi Biswanath, minister ochrony środowiska. — Tylko tego chcą. Żeby przyszedł monsun.
Sajida Rana zwraca się do swojego najbardziej zaufanego doradcy. Shaheen Badoor Khan zapatrzył się na marmur, jego uwagę pochłonęły wulgarne, włażące jedno na drugie pogańskie bóstwa na ścianach i na suficie. Potem w myślach usuwa co bardziej ordynarne kontury, rzeźbione stożki piersi, prostacko sterczące lingamy, sprowadza je do androgynicznego, rozmazanego ciała, wpływającego i wypływającego z własnego zarysu. W wizji pojawia się ukos kości policzkowej, elegancki łuk karku, gładka, doskonała krzywizna bezwłosej czaszki, dostrzeżona na korytarzu lotniska.
— Khan, co pan przywozi z Bengalu?
— To fikcja — odpowiada Shaheen Badoor Khan. — Bengalczycy, jak zawsze, chcą pokazać, jakimi są wielkimi inżynierami. Nowoczesna technologia na ratunek. Ta góra lodowa to sztuczka PR-owska. Są niemal tak samo wyschnięci, jak my.
— I dokładnie o to chodzi. — Głos zabiera minister spraw wewnętrznych Ashok Rana. Shaheen Badoor Khanowi nepotyzm nie przeszkadza, ale powinno się przynajmniej spróbować dopasować osobę do stanowiska. Ashok, udając, że mówi od siebie, wygłosi krótką mowę popierającą stanowisko siostry, obojętne jakie. — Ludzie chcą wody, a jeśli do tego trzeba wojny…
Shaheen Badoor Khan wzdycha delikatnie, ale wystarczająco głośno, żeby brat pani premier to zauważył. Wtrąca się minister obrony Chowdhury. Ma wysoki, zrzędliwy głos, dźwięczący nieprzyjemnymi harmonicznymi wśród kłótliwych marmurowych apsar.
— Według Zespołu Planowania Strategicznego Wojsk Lądowych najlepszy ruch to wyprzedzający atak na samą tamę. Wysłać drogą powietrzną małą grupę komandosów, przejąć tamę, utrzymać ją do ostatniej chwili, potem wycofać się przez granicę. Tymczasem naciskamy na ONZ, żeby wysłała na tamę siły pokojowe.
— Jeśli do tego czasu Amerykanie nie zarządzą sankcji — zauważa Shaheen Badoor Khan.
Wzdłuż długiego, ciemnego stołu przetacza się pomruk aprobaty.
— Wycofać się? — Ashok Rana nie dowierza. — Nasi dzielni dźawani zadają Awadhowi potężny cios, a potem podwijają ogon i uciekają? Jak to będzie wyglądać na ulicach Patny? Oni w tym Zespole Planowania Strategicznego w ogóle nie mają izzatu?
Shaheen Badoor Khan czuje, jak klimat w sali się zmienia. To pieprzenie o dumie, dzielnych żołnierzach i tchórzostwie ekscytuje ich.
— Moje zdanie, jeśli można… — mówi w idealnej, rezonującej ciszy.
— Pana zdanie jest zawsze mile widziane — wtrąca Sajida Rana.
— Według mnie największym zagrożeniem dla tego rządu są aranżowane demonstracje na rondzie Sarkhand, nie spór o tamę z Awadhem.
Głosy po obu stronach stołu podnoszą sprzeciw. Sajida Rana unosi rękę, zapada cisza.
— Panie sekretarzu, proszę dalej.
— Nie mówię, że nie będzie wojny, choć sądzę, że moje stanowisko wobec inwazji na Awadh jest już doskonale wszystkim znane.
— Babskie stanowisko — mówi Ashok Rana. Shaheen słyszy, jak szepcze do swojego doradcy: — I muzułmańskie.