Выбрать главу

— Czuję, że jestem zakochane.

— Nie o to pytałam. Co czujesz do niego?

— Chyba… czuję… chcę być z nim, chcę iść, gdzie ono idzie, widzieć to, co ono widzi, robić to, co robi, po prostu, żeby poznać te wszystkie drobne drobiazgi. Ma to jakiś sens?

— Wszelki sens na świecie — odparła Mama Bharat.

— I jak pani myśli, co mogę zrobić?

— A co możesz zrobić innego?

Tal wstało raptownie, zacisnęło dłonie.

— No to zrobię. Zrobię.

Mama Bharat uratowała porzuconą filiżankę Tala z dywanu, zanim zdążyło zalać go słodkim, gorącym ćajem w ekscytacji i determinacji. Śiwa Nataradźa, Pan Tańca, z uniesioną na wieki niszczycielską stopą, przyglądał mu się ze swego stanowiska na komodzie.

Tal spędziło resztę popołudnia na rytuale wychodzenia na miasto. Był to namaszczony i skomplikowany obrzęd, zaczynający się od sporządzenia miksu. W myślach zatytułowało go Dziwny klub — na wyprawę do Tranha. Aeai-DJ ściągnęła sobie mieszankę późnochilloutowych rytmów oraz muzyki wietnamsko-birmańsko-assamskiej. Tal zdjęło z siebie uliczne ciuchy i stanęło przed lustrem, unosząc ramiona nad głową, zachwycając się okrągłymi barkami, szczupłym jak u dziecka torsem, pełnymi udami, podbrzuszem wolnym od jakiegokolwiek seksualnego narządu. Uniosło nadgarstki, przyjrzało się w odbiciu gęsiej skórce podskórnych przycisków. Kontemplowało piękne blizny.

— Dobra, zagraj.

Muzyka ryknęła, aż zatrzęsła się podłoga. Paswan, sąsiad, niemal od razu zaczął walić w ścianę i wykrzykiwać o hałasie drugiej zmianie biednej żonie i dzieciach, które doprowadzi do obłędu ten świr cudak zboczeniec. Tal ukłoniło się sobie w namaste, przetańczyło do klitkowatej garderoby i baletowym obrotem zaciągnęło zasłonę. Wyginając się do rytmu, przeglądało ubrania, splatając permutacje, sugestie, znaki i sygnały. Pan Paswan walił teraz do drzwi, klnąc się, że spali je żywcem, sam zobaczy. Tal położyło zestaw ubrań na łóżku, przetańczyło do lustra, w ścisłym porządku od lewej do prawej otworzyło pudełka z kosmetykami i przygotowało się do komponowania.

Kiedy słońce zachodziło przepięknym karminem zanieczyszczeń i krwi, Tal było już ubrane, umalowane i przygotowane. Paswanowie przestali walić godzinę temu i teraz traktowali Tala półgłośnym szlochem. Tal wyciągnęło kość pamięci z odtwarzacza, wsunęło do torby i wyszło w szalony szalony wieczór.

— Pod ten adres proszę.

Kierowca fatfata zerknął na kartę i kiwnął głową.

Klub mieścił się w nieciekawym zaułku, jak to najlepsze kluby — Tal wiedziało z doświadczenia. Drzwi miał z rzeźbionego drewna, szare i postrzępione od lat upału i zanieczyszczeń. Tal domyślało się, że są starsze niż brytyjskie rządy. Zamrugało dyskretne bindi kamerki. Drzwi otworzyły się przy dotyku. Tal wyłączyło swój miks, żeby słyszeć. Tradycyjna muzyka, gra dhol i bansuri.

Wzięło głęboki oddech i weszło do środka.

Kiedyś było to eleganckie haweli. Balkony z takiego samego zerodowanego drewna wznosiły się na pięć pięter nad środkowym dziedzińcem-ogrodem, teraz zakrytym szkłem. Po rzeźbionych drewnianych kolumnach puszczono pnącza i pnące farmako-banany, by wspięły się aż do żeber szklanej kopuły. Ze środka dachu zwisały grona bioluminescencyjnych lampek, jak dziwne, zepsute owoce; na wykafelkowanej podłodze porozstawiano terakotowe oliwne lampki. Wszystko migotało i kryło się w cieniach. Z zakamarków drewnianych krużganków dobiegały ciche rozmowy i melodyjny bulgot śmiechu neutków. Muzycy, skupieni na rytmie, siedzieli zwróceni twarzami do siebie na macie obok sadzawki, płytkiego prostokąta upstrzonego liliami.

— Witaj w moim domu.

Drobna kobieta o ptasich rysach pojawiła się jak bóg na filmie. Miała na sobie karmazynowe sari, bramińskie bindi i przekrzywiała głowę. Tal domyślało się, że ma z sześćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt lat. Jej spojrzenie skakało mu po twarzy.

— Czuj się jak u siebie w domu. Mam tu gości ze wszystkich towarzyskich kręgów, z Varanasi i nie tylko. — Zerwała spomiędzy szerokich liści banana wielkości kciuka, obrała go i podała Talowi. — Jedz. Rosną dziko.

— Nie chcę być niekulturalne, ale…

— Ale chcesz wiedzieć, co on ci zrobi. Wprowadzi cię w nasz tutejszy klimat. Jeden na początek, taki jest tutaj zwyczaj. Jest wiele odmian, ale te przy drzwiach są dobre na początek. Resztę odkryjesz podczas dalszej podróży. Rozluźnij się, moje piękne. Jesteś wśród przyjaciół.

Jeszcze raz podała mu banana. Biorąc go, zauważyło łuk plastiku za jej prawym uchem. Blindhoek, hoek dla niewidomych. Ugryzło banana. Smakował jak banan. Nagle zaczęło dostrzegać szczegóły rzeźby na drzwiach, wzór na kafelkach, kolory i splot dhuri. Poszczególne frazy muzyczne oddzieliły się od siebie, zaczęły się gonić i oplatać nawzajem. Ostrość widzenia. Wyostrzenie świadomości. Światło gdzieś w tyle głowy, jak wewnętrzny uśmiech. Tal zjadło w dwóch kęsach resztę banana. Niewidoma kobieta wrzuciła skórkę do małego, drewnianego kosza już do połowy wypełnionego czerniejącymi, pachnącymi łupinami.

— Szukam kogoś. Tranha.

Czarne oczy staruszki zwróciły się ku jego twarzy.

— Tranh. Śliczność. Nie, Tranha jeszcze tu nie ma. Ale Tranh będzie, za czas jakiś. — Staruszka radośnie klasnęła w dłonie.

Potem banan wszedł i Tal poczuło, jak relaksujące ciepło rozchodzi mu się od agna ćakry. Włączyło muzykę i zaczęło zwiedzać dziwny klub. Balkony mieściły niskie sofy i otomany, poustawiane dyskretnie wokół stolików. Dla niebiorących bananów były eleganckie mosiężne fajki wodne. Tal przepłynęło obok spowitej dymem, poruszającej się w zwolnionym tempie pary neutków. Kiwnęły mu głowami. Ale było też mnóstwo płciowców. W jednym zakątku Chinka w pięknym, czarnym kostiumie całowała się z neutkiem, leżącym na plecach na otomanie. Jej palce igrały z hormonalną gęsią skórką na przedramieniu. Gdzieś głęboko Tal myślało, że naprawdę powinno stąd iść, ale czuło tylko unoszący je ciepły prąd. Dobrze by zrobił jeszcze jeden banan…

Odmiana z ostatniej kolumny po lewej przyniosła krótki, ostry przypływ przyjemności. Tal przesunęło się ostrożnie nad brzeg sadzawki, żeby spojrzeć w górę po balkonach. Im wyżej się wchodzi, tym mniej potrzeba ubrania — wywnioskowało. I w porządku. Wszystko było w porządku. Przecież ślepa staruszka powiedziała.

— Tranh? — zapytało splątanych ciał skupionych wokół pachnącej nargili.

Boleśnie młode i śliczne neutko o delikatnych wschodnioazjatyckich rysach wyjrzało spomiędzy mężczyzn.

— Przepraszam — rzuciło Tal i błądziło dalej. — Widzieliście Tranha? — zapytało kobiety o nerwowej minie stojącej obok kanapy pełnej roześmianych neutków. Wszyscy na niego spojrzeli. — Jest tu Tranh?

Mężczyzna stał przy trzecim pnączu z magicznymi bananami. Był ubrany oficjalnie: w półformalny wieczorowy garnitur. Jayjay Valaya — domyśliło się Tal po kroju. Przystojny facet, w średnim wieku, ale dbający o własne ciało. Delikatne, estetyczne rysy, wąskie wargi, błysk inteligencji w rozbieganych oczach. I oczy, i twarz zdradzały nerwowość. Dłonie, zauważyło Tal dzięki cudownej, bardzo wszystko wyostrzającej, mocy bananów, były wymanikiurowane i drżały.

— Słucham? — zapytał elegant.

— Tranh. Tranh. Jest tu gdzieś?

Facet skonsternował się, potem urwał banana z kiści nad głową. Podał go Talowi.

— Szukam kogoś — odpowiedziało Tal.

— A kto to jest? — zapytał tamten, znów wyciągając banana. Tal odsunęło go delikatnie dłonią.