Выбрать главу

— Tranh? Widział pan? Nie… — I już prawie odchodziło.

— Proszę! — zawołał za nim elegant, ściskając banana między palcami jak lingam. — Proszę, zostań ze mną i mów, po prostu mów…

I wtedy zobaczyło go. Ten profil, ułożenie kości policzkowych, sposób pochylania się przy ożywionej rozmowie, gra dłoni w świetle latarń, śmiech jak świątynny dzwon, były nie do pomylenia nawet w tym migotliwym blasku, w cieniu rzucanym przez balkony.

— Tranh.

Nie uniosło wzroku, pogrążone w ożywionej rozmowie z przyjaciółmi, wszyscy pochyleni nad niskim stolikiem, głęboko we wspólnych wspomnieniach.

— Tranh.

Tym razem usłyszało. Uniosło wzrok. W pierwszej chwili Tal wyczytało z jego twarzy puste niezrozumienie. Nie kojarzę cię. Potem rozpoznanie, przypomnienie, zdumienie, szok, niezadowolenie. Na koniec zażenowanie.

— Przepraszam — powiedziało Tal, wycofując się z niszy. Gapiły się nań wszystkie twarze. — Przepraszam, to pomyłka…

Odwróciło się i dyskretnie uciekło. W jego czaszce pulsowała potrzeba płaczu. Nieśmiały mężczyzna wciąż stał wśród liści. Wciąż czując na sobie oczy wroga, Tal przyjęło banana z jego miękkiej dłoni, obrało go, wgryzło się. Farmakologia zaraz zaskoczyła, poczuło, jak rozmiary dziedzińca rozdymają się do nieskończoności. Oddało mężczyźnie dziwny owoc.

— Nie, dziękuję — wyjąkał, ale Tal już ujęło go za ramię i prowadziło do pustej loży z sofą. Spojrzenia tamtych wciąż piekły go w tyle głowy.

— A więc — powiedziało, siadając bokiem na niskiej sofie i owijając szczupłymi rękoma zgięte kolana. — Chce pan porozmawiać ze mną, to rozmawiajmy.

Spojrzenie w tył. Dalej patrzą. Skończyło banana, migotliwe latarnie rozleciały się na boki, następną wyraźną myślą było wyobrażenie frontu kurdyjskiej restauracji. Kelner poprowadził ich pomiędzy zdumionymi gośćmi do małej loży na tyłach, odgrodzonej pachnącym, rzeźbionym cedrowym parawanem.

Banany ślepej staruszki szybko przychodziły i wcześnie wychodziły — jak kulturalni goście. Tal poczuło, jak geometryczne wzory na drewnianych przegrodach przybliżają się z niebiańskiej nieskończoności do klaustrofobii. W restauracji było gorąco, a głosy klientów, hałasy z kuchni i z ulicy były nieznośnie głośne i ostre.

— Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że cię tutaj przywiozłem. Tam mi się nie podobało — mówił facet. — Nie nadawało się do rozmowy. Za to tutaj jest dyskretnie; właściciel jest moim dłużnikiem. — Przyniesiono meze i butelkę przezroczystego trunku z dzbanem wody. — Arak. — powiedział tamten, nalewając sobie. — Sam nie piję, ale słyszałem, że to doskonale wpływa na odwagę. — Dolał wody. Tal zdumiało się, widząc jak przejrzysty płyn zamienia się w bielutkie mleko. Upiło łyk, skrzywiło się na obcy smak anyżku, potem napiło się jeszcze raz, wolniej, z namysłem.

— Co za ćutja z niego — oświadczyło. — Ćutja. Nawet nie chciało na mnie spojrzeć, tylko siedziało i chichrało się z kumplami. Żałuję, że w ogóle tam przyszłom.

— Tak trudno znaleźć kogoś, kto chce słuchać… — odparł mężczyzna. — Ktoś, kto nie knuje, nie wypytuje o coś, albo nie chce mi czegoś sprzedać. Mam taką pracę, że wszyscy chcą usłyszeć, co mam do powiedzenia, co myślę, rzucają się na każde słowo, jak na złoto. Zanim cię spotkałem, byłem na bankiecie w Cantonmencie. Wszyscy chcieli usłyszeć, co powiem, wszyscy czegoś ode mnie chcieli, oprócz jednego człowieka. Dziwnie wyglądał i powiedział dziwną rzecz: powiedział, że jesteśmy kalekim społeczeństwem. Wysłuchałem go.

Tal upiło łyk araku.

— Ćo ćuit, my, neutki, wiemy to od zawsze.

— Więc powiedz mi o swoich tajemnicach. Powiedz, kim jesteś. Chciałbym się dowiedzieć, jak się takim stałoś.

— No cóż… — odparło Tal, pod uważnym wzrokiem rozmówcy świadome każdej blizny i implantu — …nazywam się Tal, urodziłom się w dwa tysiące dziewiętnastym w Mumbaju, pracuję w Indiapendent, przy scenografii metaserialu Miasto i wieś.

— A w tym Mumbaju, w roku dwa tysiące dziewiętnastym, kiedy się urodziłoś, to…

Tal położyło palec na jego ustach.

— Nigdy — szepnęło. — Nie pytaj, nie powiem. Zanim Odszedłem, byłem innym wcieleniem. Dopiero teraz żyję, rozumiesz? Wcześniej to było inne życie, umarłom i narodziłom się na nowo.

— Ale jak… — indagował tamten.

Tal znów położyło swój miękki, blady palec na jego ustach. Czuło, jak drżą, dygot ciepłego, słodkiego oddechu.

— Mówiłeś, że chcesz słuchać — powiedziało i otuliło się szalem. — Mój ojciec był choreografem w Bollywood, jednym z najlepszych. Widziałeś Rishtę? Ten numer, kiedy tańczą na dachach samochodów w korku? To jego.

— Niestety, nie bardzo interesuję się filmami.

— Na koniec to wszystko zrobiło się za bardzo campowe, zbyt wykoncypowane, wydumane, zbyt nawiązujące do samego siebie. Zawsze tak się robi, najpierw coś staje się przegięte, a potem umiera. Matkę poznał na planie Zakochanych prawników. Jest Włoszką, uczyła się obsługi latającej karnety — w tamtych czasach w Mumbaju byli najlepsi fachowcy, nawet Amerykanie wysyłali tam ludzi na naukę techniki. Poznali się, ślub, sześć miesięcy później — ja. I zanim zapytasz: nie. Byłom jedynakiem. Moi rodzice byli atrakcją na Chowpatty Beatch. Brali mnie na wszystkie imprezy, byłom prawdziwą ozdobą. Śliczne dziecko, baba. Nie schodziliśmy ze stron magazynów filmi i plotkarskich brukowców; Sunny i Costanza Vadher, ze swoim ładniutkim dzieckiem, na barbecue w Chelliah. Rodzice byli największymi egoistami, jakich w życiu widziałom — i zarazem w ogóle się tego nie wstydzili. O to właśnie oskarżyła mnie Costanza, kiedy Odszedłem; że jestem niewiarygodnie samolubny. Uwierzysz? A od kogo niby się nauczyłom? Głupi nie byli. Może samolubni, ale nie głupi, musieli wiedzieć, co się stanie, kiedy zaczęto wprowadzać aeai. Najpierw polecieli aktorzy — jednego dnia w „Chati”, „Bollywood Masali” i „Namaste!” na każdej stronie pełno Vishala Dasa i Shruti Rai na otwarciu Klubu 28, a w kolejnym „Filmfare” dają potrójnie rozkładaną wkładkę, gdzie nie ma ani centymetra żywego ciała. To naprawdę poszło tak szybko.

Mężczyzna grzecznie się dziwi.

— Sunny mógł zrobić stu ludzi tańczących na gigantycznym laptopie, lecz teraz jedno dotknięcie i tańczą stąd po horyzont, wszyscy idealnie równo. Albo milion ludzi tańczących na chmurach, jednym kliknięciem. On oberwał tym pierwszy. Zrobił się nieprzyjemny, chamski, wyżywał się na ludziach. Zgorzkniał, kiedy to zwróciło się przeciw niemu. Może dlatego ja chciałom zająć się serialami; żeby pokazać mu, że mógł coś zrobić, gdyby tylko chciał, gdyby tak nie przyssał się do swojego image'u i pozycji. Zresztą, może słabo go rozumiem. Ale potem oberwała także Costanza — skoro nie potrzeba aktorów i tancerzy, to i kamery są zbędne. Wszystko dzieje się w maszynie. Kłócili się: miałom z dziesięć, jedenaście lat, słyszałom, jak drą się tak głośno, że sąsiedzi zaczynali walić do drzwi. Oboje siedzieli przez cały dzień w domu, oboje szukali pracy, ale jeśli tylko jedno coś faktycznie znalazło, robili się zazdrośni jak cholera. A wieczorem dawaj na te same imprezy i bankiety co kiedyś, żeby płaszczyć się przed ludźmi o jakąkolwiek pracę. Costanza lepiej sobie poradziła. Dostosowała się, znalazła inną pracę w branży, przy tworzeniu scenariuszy. Sunny nie potrafił. Po prostu poszedł sobie. Chuj mu w dupę. I tak nie było z niego pożytku.

Tal sięgnęło po arak, pociągnęło gorzki haust.