— Proszę oczyścić ten obszar — rozkazuje pana Nandha.
Dźemadarka Sen przekazuje rozkaz swoim dźawanom. Pan Nandha mija. zwłoki z narzuconą na twarz skórzaną kurtką oraz dygocącego kierowcę furgonetki na tylnym siedzeniu policyjnego maruti. Lustruje miejsce. W tej pogiętej, metalowej szopie produkuje się pastę-tikkę. Rodzina emigrantów zarządza nią z Bradford. Nowe miejsca pracy w twojej ojczyźnie. Na tym właśnie stoją mieściny w rodzaju Nawady. Dla pana Nandhy sama idea pasty-tikki to obrzydlistwo, ale w tym roku kuchnia brytyjskiej azjatyckiej diaspory to sam szczyt mody. Mruży oczy, zerkając na szafkę telefoniczną.
— Niech ktoś przetnie ten kabel.
Gdy wiejska policja ugania się za drabiną, pan Nandha odszukuje brygadzistę nocnej zmiany, grubego Bengalczyka skubiącego nerwowo skórki wokół paznokci. Śmierdzi czymś, pan Nandha przypuszcza, że pastą-tikką.
— Macie tu komórkową stację bazową albo łącze satelitarne? — pyta.
— Tak tak, wewnętrzną sieć komórkową. Dla robotów. I takie cóś, co odbija sygnały od śladów meteorów, żeby rozmawiać z Bradford.
— Pani Sen niech ktoś z pani ludzi zajmie się anteną satelitarną. Może jeszcze zdążymy zatrzymać wykopiowywanie.
Policji wreszcie udaje się wypchnąć mieszkańców pobliskiego slumsu na koniec uliczki. Dźawan macha z dachu, dając znać, że gotowe.
— Proszę wyłączyć wszystkie urządzenia telekomunikacyjne — poleca pan Nandha. Dźemadar Sen i sierżant Sunder wchodzą wraz z nim do nawiedzonej fabryki. Poprawia swój garnitur w stylu Nehru, wyciąga mankiety koszuli i w przysiadzie przemyka pod metalową roletą na pole bitwy. — Trzymajcie się blisko i róbcie dokładnie to, co mówię. — Oddychając powolną techniką pranajama, w której Ministerstwo ćwiczy swoich funkcjonariuszy, pan Nandha dokonuje wstępnej oceny wzrokowej.
Typowy produkt dotacji na wsparcie rozwoju. Plastikowe beczki z surowcami spożywczymi po jednej stronie, główna linia produkcyjna pośrodku, pakowanie i wysyłka po drugiej. Żadnych zabezpieczeń, ubrań ochronnych, sprzętu do ochrony przed hałasem, klimatyzacji; jedna łazienka dla mężczyzn, jedna dla kobiet.
Wszystko ograniczone przez księgowych do niezbędnego minimum. Minimalna robotyzacja; w tych miastach zawsze tańsze są ludzkie ręce. Po prawej szereg kostek z plastiku zawierających biura i sprzęt aeai. Dozowniki z wodą i wentylatory, wszystkie nieruchome. Słońce jest już wysoko. Hala przypomina stalowy piec.
Po lewej stronie stoi wbity w ścianę wózek widłowy. Zwłoki, na wpół wyprostowane, są ledwo widoczne między nim a ścianą z falistej blachy. Krew, lśniąca i z rojącymi się muchami, skrzepła pomiędzy kołami. Człowiek został nadziany na widły podnośnika, jak na bagnet. Pan Nandha sznuruje z niesmakiem usta.
Wszędzie oczy kamer. Nic się już z tym nie da zrobić. Widzi ich.
Podczas swojej trzyletniej kariery łowcy zbiegłych aeai pan Nandha zobaczył sporo zwłok, które powstają, kiedy ludzie i sztuczne inteligencje wejdą sobie w drogę. Wyciąga broń. Oczy pani dźemadar się rozszerzają. Pistolet pana Nandhy jest wielki, czarny i wygląda jak odlany w piekle. Ma wszystkie gałki, wihajstry i bajery, jakich potrzebuje na swojej broni Pies Kryszny, ma automatyczne celowanie i dwa rodzaje ognia. Dolna lufa zabija mięso; rozpryskowe pociski o niskiej prędkości. Jedno trafienie w dowolną część ciała to pewna śmierć od urazu uderzeniowego. W końcu Dum-Dum to nazwa dzielnicy Kolkaty. Górna lufa jest na duchy. Emituje impulsy elektromagnetyczne; zygawat mocy zogniskowany w trzymilisekundowy kierunkowy promień. Białkowe układy fajczą się. Kwantowe procesory lecą w Heisenberga. Nanorurki węglowe odparowują. To broń do anihilowania zbuntowanych aeai. Sterowana żyroskopami orientującymi się po GPS-ie i kontrolowana przez awatar Indry, Pana Piorunów, broń pana Nandhy zawsze zabija i nigdy nie pudłuje.
Smród pasty-tikki dotkliwie szarpie pana Nandha na dnie. Jak to możliwe, że ten muł, ten syf, to sam szczyt mody? Jeden z wielkich, stalowych przemysłowych garów jest przewrócony, zawartość wylana na podłogę. Tu leżą drugie zwłoki. Górna połowa ciała tonie w paście-tikce. Pan Nandha czuje zapach gotowanego mięsa, zakrywa usta chusteczką. Zauważa spodnie na kant, eleganckie buty, wyprasowaną koszulę. Czyli to będzie informatyk. Doświadczenie pana Nandhy mówi, że aeai, jak psy, najpierw atakują swoich panów.
Przywołuje Sen i Sundera. Wiejski policjant zachowuje się nerwowo, natomiast pani dźemadar unosi karabin.
— To nas słyszy? — pyta, obracając się.
— Wątpię. Aeai pierwszego poziomu rzadko mają umiejętności językowe. Mamy do czynienia z czymś o inteligencji małpy.
— I charakterem tygrysa — rzuca sierżant Sunder.
Pan Nandha wywołuje Śiwę z przestrzeni fabryki, układa dłonie w mudrę i hala ożywa, rozświetlając się systemem nerwowym łącz informacyjnych. Dla Śiwy to moment: wejść do fabrycznego intranetu, wyśledzić serwer, mały, nijaki sześcianik na rogu biurka i przecisnąć się przez firewall do systemu fabryki. Katalogi i pliki rozmywają się w tyłomózgowiu pana Nandhy. Jest. Zabezpieczone hasłem. Przywołuje Ganeśię. Pogromca Przeszkód natychmiast znajduje kwantowy klucz. Pan Nandha się niepokoi. Odprawia Ganeśię i posyła Krysznę. Za tą kwantową ścianą może się kryć jakiś dżinn. Albo równie dobrze trzy tysiące zdjęć chińskich dziewczyn kopulujących z wieprzami. Pan Nandha obawia się, że zbuntowana aeai zdążyła się powielić. Jedna wysłana wiadomość, a wytropienie tego spod ziemi zajmie całe tygodnie. Kryszna melduje, że log ruchu wychodzącego jest czysty. Czyli to jest ciągle gdzieś w budynku. Pan Nandha wyłącza bezprzewodową sieć, odłącza serwer i bierze go pod pachę. Jego ludzie w Ministerstwie dobiorą mu się do tajemnic.
Przystaje, węszy. Czyżby odór pasty-tikki stał się silniejszy i bardziej gryzący? Pan Nandha pokasłuje, coś drapie go w gardle — palone chili. Widzi, że Sen też węszy i marszczy czoło. Słyszy szum wielkiego elektrycznego wyciągu.
— Uciekamy! — krzyczy i dokładnie w tym momencie łańcuchowy napęd rolety rusza z szarpnięciem, a kadź do gotowania numer dwa eksploduje dławiącym dymem z chili. — Szybko, szybko! — rozkazuje, wymrugując drażniące łzy, z chusteczką przyciśniętą do ust. Razem z pozostałymi ucieka pod opadającą roletą. Brakowało paru milimetrów. W uliczce z irytacją otrzepuje brud z garnituru.
— Bardzo denerwujące — mówi pan Nandha. Woła do robotników od pasty-tikki: — Ej, wy! Jest jakieś inne wejście?!
— Z boku, sahib — odpowiada nastolatek z chorobą skóry, jakiej pan Nandha wolałby nie oglądać w pobliżu czegokolwiek spożywanego przez ludzi.
— Nie ma czasu do stracenia! — woła, unosząc broń. — Mogło już wykorzystać zamieszanie i uciec. Za mną.
— Ja tam nie idę — protestuje Sunder, z dłońmi na udach. Mężczyzna w średnim wieku, nabierający tłuszczu na brzuchu i biodrach, a w podręczniku procedur posterunkowego z Nawady nie ma nic na taką okazję. — Nie jestem zabobonny, ale jeśli to nie dżinn, to ja nie wiem co.
— Dżinnów nie ma — mówi pan Nandha.
Sen idzie tuż za nim. Jej maskujący ubiór jest dokładnie koloru pasty-tikki. Zakrywają twarze, wciskają się w duszne boczne przejście wyściełane niedopałkami i wchodzą wyjściem przeciwpożarowym. Powietrze dusi od dymu z chili. Pan Nandha czuje, jak wpija mu się pazurami w głąb gardła, kiedy grzebie w awatarach, szukając najpotężniejszego z programów, Kali Burzycielki. Wpina się do fabrycznej sieci i wpuszcza ją do systemu. Przejdzie przez strony www, sieci przewodowe i bezprzewodowe, wkopiuje się do każdej stacjonarnej i przenośnej jednostki komputerowej. Oznaczy, wyśledzi i wykasuje wszystko, co jest pozbawione licencji. Kiedy Kali skończy, z Pasta-Tikka, Inc. zostaną tylko strzępy. Właśnie dlatego pan Nandha odizolował fabrykę. Wpuszczona do globalnej sieci Kali w sekundę narobiłaby na całym kontynencie szkód na krory rupii. Nie ma lepszego psa na aeai niż inna aeai. Zdarzało się, że sam zapach Kali, mangusty w pogoni za wężem, wystarczał, by wypłoszyć aeai z kryjówki.