— Wygląda na to, że mój ojciec był człowiekiem o wielu twarzach — mówi Vishram, gdy nocny strażnik na kiwnięcie głową wpuszcza ich do hallu. Znają tu jego twarz.
— Jeszcze nie umarł — mówi Sonia, a Vishram się wzdryga.
Grupą wind na końcu hallu jadą przez rurę na dach potwora. To rzeczywiście mitologiczne stworzenie, robak-pożeracz światów zwinięty w kłębek pod Sarnathem i Gangesem. Vishram spogląda przez szklane okienko na elektryczne urządzenia wielkości silników okrętowych i próbuje sobie wyobrazić cząstki zmuszane do dziwnych i nienaturalnych stosunków.
— Kiedy puszczamy go na pełną moc, żeby otworzyć przejście, w pułapce tych magnesów powstaje pole wystarczająco silne, żeby wyssać ci hemoglobinę z krwi — mówi Sonia Yadav.
— Skąd wiadomo?
— Sprawdziliśmy na kozie, jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć. Idziemy.
Sonia Yadav prowadzi ich w dół długim ciągiem betonowych schodów, do śluzy. Pulpit bezpieczeństwa zagląda jej w gałkę oczną, otwiera pierwsze drzwi śluzy.
— Wychodzimy w kosmos, czy co? — pyta Vishram, gdy zatrzaskują się zamki.
— Urządzenie powstrzymujące. Tylko tyle.
Vishram postanawia, że nie chce wiedzieć, co tu jest powstrzymywane, więc stroszy piórka.
— Wiem, że ojciec jest bogaty… był bogaty, bogaci kupują sobie prywatne samoloty, prywatne wyspy, ale żeby bogaci kupowali sobie prywatne akceleratory cząstek?
— Są jeszcze inni sponsorzy — rzuca Sonia Yadav.
Wewnętrzny właz obraca się, wchodzą do bezbarwnego betonowego pokoju, oświetlonego migrenowym blaskiem świetlówek i monitorów. Młody człowiek z brodą huśta się na krześle z nogami na stole, czytając popołudniówkę. Stoi przy nim przemysłowy termos z ćajem i styropianowy kubek; komputery dudnią oldskulową bhangrą z jakiejś bengalskiej stacji. Widząc nocnych gości, zrywa się na równe nogi.
— Sonia, przepraszam. Nie wiedziałem.
— Deba, to jest…
— Wiem, miło mi pana poznać. — Z nadmiernym zapałem ściska mu dłoń. — Przyszedł pan zerknąć na nasz mały, prywatny wszechświat?
Drugie drzwi prowadzą do małej betonowej klitki, w którą goście wpasowują się jak cząstki pomarańczy. Przed głową Vishrama znajduje się płyta z grubego szkła. Wytęża wzrok, ale nic przez nią nie widzi.
— Nam wystarczą cyferki, ale niektórzy ludzie mają tę atawistyczną potrzebę zobaczenia na własne oczy — mówi Deba. Wziął ze sobą kubek ćaju; upija łyk. — No dobrze. Jesteśmy w punkcie obserwacyjnym, obok naszej pułapki, w naszych wewnętrznych fizycznych żartach nazywamy to Aresztem. Areszt to nieco przerobiony torus tokamaka — to coś panu mówi? Nic? Proszę sobie wyobrazić odwrotny obwarzanek; ma zewnętrze, a wewnątrz jest najtwardsza wyobrażalna próżnia. A nawet jeszcze twardsza niż można sobie wyobrazić — nic tylko czasoprzestrzeń i fluktuacje kwantowe. I to.
Gasi światło. Vishram na moment ślepnie, potem dostrzega narastający za oknem blask. Przypomina mu się studentka fizyki, którą zabrał kiedyś do domu; powiedziała mu, że siatkówka potrafi wykryć pojedyncze fotony, więc ludzkie oko widzi w skali kwantowej. Nachyla się, źródłem światła jest błękitna kreska, ostra jak laser. Vishram widzi, jak zakrzywia się zgodnie z kształtem tokamaka. Przyciska twarz do szyby.
— Ojoj, będą oczy pandy — ostrzega Deba. — Mocno sieje ultrafioletem.
— To jest… inny wszechświat?
— To jest próżnia w innej czasoprzestrzeni — mówi Sonia Yadav. Staje wystarczająco blisko Vishrama, by mógł się napawać zapachem jej „Arpege 27”. — Jest stabilna od paru miesięcy. Pomyśl, że to takie inne nic, o energii próżni wyższej niż u nas…
— I to przelewa się do naszego wszechświata.
— Wiele więcej to nie jest, dostajemy raptem dwa procent ponad to, co włożyliśmy, ale mamy nadzieję, że z tej czasoprzestrzeni otworzymy sobie bramę do innej, o wyższej energii, i tak dalej w górę drabinki, aż będziemy mogli dostać znaczący zwrot.
— A to światło…
— Kwantowe promieniowanie; wirtualne cząstki tego wszechświata; nazywamy go numerem dwieście osiemdziesiąt osiem, wpadają w prawa fizyki naszego świata i anihilują na fotony.
Nie, to nie to, myśli Vishram, patrząc w światło innego czasu i przestrzeni. Ty, Sonia, też dobrze o tym wiesz. To światło Brahmy.
CZĘŚĆ III
KALKI
ROZDZIAŁ 16
SHIV
Chłopak z ulicy zawsze gdzieś ma matkę.
Czuł się prawie, jakby wracał do domu, idąc przez wąskie gali pomiędzy budami, nurkując pod kablami elektrycznymi, starając się stąpać eleganckimi butami tylko po kartonowych ścieżkach, bo ulice Chandni Basti nawet podczas najsuchszej z susz były pełne błota koloru szczyn. Ścieżki nieustannie się zmieniały, gdy budy się zawalały, albo dobudowywano nowe, ale Shiv szedł na punkty orientacyjne: Niezniszczalne Części. Samochodowe pana Rama, gdzie bracia Shasi i Ashish rozbierali volkswagena na śrubki; Maszyna do Szycia pana Pilaia, pod swoim parasolem; Ambedkar, agent skupujący dzieci, siedzący na swoim podwyższeniu z europalet i palący słodką gandzię. Wszędzie ludzie; patrzą, odsuwają się, gestem odganiają się od uroku, wodzą za nim spojrzeniem, bo zobaczyli coś spoza swojego świata, coś ze smakiem, klasą, w świetnych butach, po prostu coś. Prawdziwego mężczyznę.
Matka uniosła wzrok na jego cień w drzwiach. Wcisnął jej pieniądze, rulon zatłuszczonych rupii. Dostał trochę gotówki od gościa, który zabrał szczątki merola. Niewiele mu zostało, ale syn zawsze powinien spłacać dług matce. Udawała, że nie chce, ale zaraz zauważył, że wtyka je pod cegłę przy ogniu.
Wrócił. Ma tu tylko ćarpoja w rogu, ale jest dach nad głową, ogień, dwa razy na dzień soczewica i bezpieczna świadomość, że nikt i nic, żadna mordercza maszyna z krzywymi szablami zamiast rąk go tutaj nie znajdzie. I w tym jest jednak pewne zagrożenie. Łatwo byłoby ześliznąć się znów w dawną rutynę: coś zjeść, trochę kimnąć się w południe, tu coś podkraść, trochę połazić z kolegami, pogadać o tym, o tamtym, pogapić się na dziewczyny i minie dzień, rok, całe życie. Nie, on musi myśleć, gadać z ludźmi, ściągać długi, egzekwować przysługi. Yogendra lata po basti i po mieście, nasłuchując, co mówią o Shivie ulice, kto odwraca się do niego plecami, a kto ma jeszcze resztkę honoru.
I jeszcze ta siostra.
Leela stanowi napomnienie, że syn i brat nie powinien zostawiać rodziny bez opieki od święta Divali do Guru Purnimy. Kiedyś ładna, cicha, nieśmiała, ale rozsądna siedemnastolatka — mogłaby dobrze wyjść za mąż — stała się chrześcijanką, metodystką. Raz wieczorem poszła z koleżanką na jakąś religijną imprezę organizowaną przez stację kablówki i wróciła urodzona na nowo. Znalazła Pana Swojego Jezusa Chrystusa, ale to nie dość: wszyscy inni też muszą go znaleźć. Szczególnie jej brat, naaajgorszy baaadmaś. Więc podchodzi do niego ze swoją Biblią na cienkim jak mgiełka papierze, z którego, jak Shiv wie, robi się najlepsze skręty, swoimi broszurkami i upierdliwym zapałem.
— Siostro, ja tu przyszedłem na odpoczynek i relaks. Zakłócasz mi go. Gdyby twoje chrześcijaństwo było dla ciebie ważne, szanowałabyś swojego brata. Tam chyba jest gdzieś napisane, czcij i szanuj brata swego.
— Moi bracia to moi bracia i siostry w Chrystusie. On powiedział: przeze mnie znienawidzisz swoją matkę i ojca. I brata też.