Выбрать главу

— W takim razie to bardzo głupia religia. Któryś z twoich braci i sióstr w Chrystusie załatwił ci leki, kiedy umierałaś na gruźlicę? Który z nich rozwalił aptekę tego bogatego gościa? Zostaniesz nikim, niczym. Jak nie będziesz Hinduską jak należy, nikt nie zechce się z tobą ożenić. Wyschnie ci macica. Będziesz płakać o dzieci. Nie jest mi to miło mówić, ale nikt oprócz mnie nie powie ci tej prawdy w oczy. Mama nie powie, twoi chrześcijańscy kolesie też nie. Robisz ogromny błąd, powinnaś natychmiast przestać.

— Ogromny błąd to postanowić pójść do piekła — rzuca buntowniczo Leela.

— A tutaj, to co jest, jak myślisz? — pyta Shiv.

Yogendra obnaża swoje popsute zęby.

Po południu Shiv ma spotkanie: Priya z klubu Musst. Nie zapomniano, jak się tam dobrze bawił. Obserwuje herbaciarnię przez piętnaście minut, żeby mieć pewność, że to ona i że jest sama. Aż boli serce, kiedy ją widzi w tych spodniach opinających krągłość tyłka, w delikatnej jedwabnej bluzeczce, bursztynowych okularach, z bladą skórą i czerwonymi ustami, które wypuczają się, gdy niecierpliwie rozgląda się za nim, próbując wypatrzyć jego włosy, twarz, chód pośród kłębiących się ciał. Uosabia wszystko, co stracił. Musi się stąd wydostać. Znów wspiąć się do góry. Na nowo zostać radźią.

Zamawia jej herbatę, siadają na ławce przy metalowym blacie. Ona proponuje, że zapłaci, ale nie: on wyciąga banknot z kurczącego się zwitka. Nikt na Chandni Basti nie zobaczy, jak kobieta stawia Shivowi Faraji herbatę. Nogi ma długie, szczupłe, wielkomiejskie. Mężczyźni z Chandni Basti mierzą je wzrokiem, potem zauważają rąbek skórzanej kurtki faceta obok. I ruszają w swoją stronę. Yogendra siada na odwróconej plastikowej beczce po nawozie i dłubie w zębach.

— I jak tam, tęsknią za mną moje kobiety i barman? — Podaje jej bidi, sam zapala od palnika gazowego pod bulgocącym kociołkiem z wodą.

— Jesteś w niezłym kanale. — Zapala swoje od niego, hollywoodzki pocałunek. — Wiesz kto to jest Agencja Windykacyjna Ahimsa?

— Jakaś banda bandytów.

— Gang Dawooda. Dla nich skupowanie długów to nowa branża. Shiv, chodzą za tobą Dawoodowie. To goście, co żywcem obdarli Gurnita Azniego ze skóry na tylnym siedzeniu jego własnej limuzyny.

— To wszystko negocjacje: oni idą górą, ja idę dołem, spotykamy się pośrodku. Tak się robi w biznesie.

— Nie. Oni chcą tyle, ile im wisisz. Ani rupii mniej.

Shiv śmieje się, uwalnia swobodny, obłąkańczy śmiech. Znów widzi błękit na skraju pola widzenia, czysty błękit Kryszny.

— Takich pieniędzy nikt nie ma.

— No to nie żyjesz, przykro mi strasznie.

Shiv kładzie dłoń na udzie Priyi. Ona zamiera.

— Przyszłaś tu, żeby mi to powiedzieć? Spodziewałem się, że coś mi przyniesiesz.

— Shiv, na każdym rogu stoi stu takich wielkich gangsta jak ty, i wszyscy liczą, że… — Urywa w pół zdania, gdy Shiv łapie ją za szczękę, mocno wbijając palce w miękkie ciało, przeciągając kciukiem po kości. Siniaki. Zostaną siniaki jak niebieskie róże.

Priya skomli. Yogendra obnaża siekacze. Tego gówniarza kręci ból, myśli Shiv. Budzi u niego uśmiech. Mieszkańcy Chandni Basti gapią się. Czuje na sobie masę spojrzeń. Patrzcie uważnie.

— Radźa — szepcze. — Ja jestem radźią. Puszcza ją. Priya rozciera szczękę.

— To bolało, madar ćud.

— Coś masz, prawda?

— Nie zasługujesz na to. Zasługujesz, żeby Dawoodowie posiekali cię robotem, behen ćud. — Uchyla się, gdy Shiv jeszcze raz wyciąga rękę ku jej twarzy. — Drobiazg, ale może potem wyciągniesz coś więcej. Dużo więcej. Taki początek. Mówią, że jak to ci wyjdzie, to…

— Kto mówi?

— Nitish i Chunni Nath.

— Nie pracuję dla Braminów.

— Shiv…

— To kwestia zasad. Ja mam zasady.

— To dobra zasada, dać się Dawoodom pokroić na kebab?

— Nie będą mi rozkazywać jakieś dzieciaki.

— To nie są dzieciaki.

— Są tutaj. — Shiv nakrywa krocze dłonią, porusza nią. — Nie, dla Nathów nie.

— W takim razie nie musisz iść pod ten adres. — Otwiera torebkę, przesuwa po tłustym blacie skrawek papieru. Adres gdzieś w pasie przemysłowym. — I nie przyda ci się ten samochód. — Obok adresu parkuje kwitek z wypożyczalni. Merol, wielki, czarny jak Kali czterolitrowy terenowy mercedes, w sam raz dla radźi. — Skoro to ci niepotrzebne, to ja chyba pójdę i będę się modlić o mokśię dla ciebie.

Zbiera torebkę, zsuwa się z wysokiej ławy, przepycha obok Yogendry i odchodzi po kartonie w tych kozakach na szpilkach od których jej tyłek kołysze się na boki.

Yogendra patrzy na niego. Widząc tę cwaną minę, Shiv ma ochotę walić jego głową w blaszany stół, aż poczuje trzask i wszystko zmięknie.

— Skończyłeś? — Łapie jego blaszankę z herbatą, wylewa zawartość na ziemię. — Teraz tak. Mamy ważniejsze sprawy.

Dzieciak ma rację, jego milczenie mówi „pierdol się”. W głowie jest równie dorosły jak ci Bramini. Shiv nie po raz pierwszy zastanawia się, czy nie jest aby bogatym dzieckiem, synem i dziedzicem jakiegoś pirackiego magnata, wyrzuconego z limuzyny pod neonami Kashi, żeby się nauczył, jak naprawdę działa ten świat. Przeżyć. Rozkwitnąć. Inne reguły nie dotyczą.

— Idziesz czy nie?! — wrzeszczy na niego. Dzieciak wygrzebał skądś porcję paana.

Lella wieczorem wraca, żeby pomóc matce zrobić puri z kalafiorem. Shiv je uwielbia, ale od zapachu gorącego ghi w ciasnym, ciemnym domu skóra mu cierpnie, swędzi głowa. Matka i siostra kucają przy palniku. Yogendra siada z nimi i odsącza pomarszczone puri na zmiętej gazecie. Shiv obserwuje go, klęczącego z kobietami, wygarniającego rozżarzone chlebki do papierowych gniazdek. Musi to coś dla niego znaczyć, coś z przeszłości: palenisko, ogień, chleb, papier. Spogląda na Leelę lepiącą z ciasta małe owale i wrzucającą je do głębokiego tłuszczu.

Mówi w ciszę domu:

— Zastanawiam się, czy nie zmienić sobie imienia na Marta. To z Biblii. Leela pochodzi od Leelavati, pogańskiej bogini, ale tak naprawdę szatańskiego demona z piekła. Wiesz, jak wygląda piekło? — Przegarnia kalafiorowe puri w drucianym koszyczku. — Piekło to ogień, który nigdy nie gaśnie, wielka, ciemna sala, jak świątynia, tylko że większa niż wszystkie ziemskie świątynie, bo musi pomieścić wszystkich ludzi, którzy nigdy nie poznali Pana Jezusa. Ściany i kolumny mają dziesiątki kilometrów wysokości, żarzą się na żółto, a powietrze jest jak płomień. Mówię „ściany”, ale poza piekłem nie ma nic, tylko w każdą stronę nieskończona lita skała, więc nawet gdybyś uciekł, a nie możesz, bo jesteś skuty łańcuchami jak kufer, to nie miałbyś gdzie pójść. I tę całą przestrzeń wypełniają miliardy i miliardy ludzi, jedni na drugich na kupie i tysiące takich stosów. Ci w środku w ogóle nic nie widzą i słyszą tylko ryk ich wszystkich. To w piekle jedyny dźwięk, nieustający ludzki wrzask, miliardów ludzi, skutych i płonących, ale nigdy się nie spalających. Na tym to polega, palisz się płomieniem, który cię nie trawi.

Shiv wierci się na ćarpoju. Piekło to tym chrześcijanom wyszło. Czuje, jak fiut staje mu w spodniach. Zgiełk, wrzask, ciała skurczone w bólu, nagość, bezradność, zawsze go podniecały. Yogendra przerzuca odsączone puri do koszyka. Oczy ma martwe, tępe, twarz zwierzęcą.

— A co najważniejsze, to trwa wiecznie. Tam tysiąc lat to nie jest nawet sekunda. Wiek Brahmy mniej niż jedna chwila. Tysiąc wieków Brahmy i dalej, nie bliżej do końca. Nawet jeszcze się nie zaczęło. I tam właśnie pójdziesz. Zabiorą cię demony, skują i rzucą na kupę ludzi, twoje ciało zapali się, będziesz próbował nie oddychać, ale w końcu będziesz musiał, i potem już nic się nigdy nie zmieni. Jedynym sposobem na uniknięcie piekła jest zawierzenie Jezusowi Chrystusowi i uznanie go za swojego Pana i Zbawiciela. Nie ma innego sposobu. Wyobraź to sobie: piekło. Wyobrażasz sobie, jak tam jest?