Tylko że nie jest, uświadamia sobie Lisa Durnau. Robi z waszymi radarami i rentgenami to, co z moją plakietką. Rozkłada je i anihiluje. Ale na co? Wtem czuje delikatną, przyjemną odrobinę mdłości w żołądku. To nie reakcja na grawitację, robak klaustrofobii, czy intelektualny lęk przed obcym i nieznanym. To uczucie, które pamięta z damskiej toalety na dworcu Paddington: poczęcie idei. Poranne mdłości przed narodzinami oryginalnej myśli.
— Mogę się bliżej przyjrzeć? — pyta.
Sam przetacza się po pajęczej sieci ku technikom, zbitym w gromadkę w chybotliwym gnieździe starych foteli lotniczych i owiniętych pasami poobijanych skrzyń z instrumentami. Postać o kobiecych ramionach i imieniu Daen na androgynicznej piersi podaje dyrektorowi Raineyowi wzmacniacz obrazu. On zaś zahacza go na hełmie Lisy i pokazuje jej, jak kręcić skomplikowanymi, małymi gałeczkami. Lisa zwiększa i zmniejsza zoom, kręci jej się w głowie — nie ma się tam na czym zogniskować. Wtem wpływa w jej pole widzenia. Skóra Tabernakulum buzuje aktywnością. Przypomina sobie lekcje biologii z podstawówki, gdzie podstawiało się pod kamerę szkiełko z wodą z kałuży, a na nim buzowało od mikroskopijnych potworów. Terkocze gałką, aż rozchwiany ruch Browna zamienia się we wzory i prawidłowości. To srebro to gazetowa szarość, złożona z czarno-białych atomów, nieustannie zmieniających się z czarnych w białe i odwrotnie. Powierzchnia Tabernakulum to kipiel fraktalnych wzorów, od powolnych, ciągnących się fal, po przelotnie wykluwające się szyki, które zderzają się i anihilują nawzajem, albo zlewają w większe, jeszcze bardziej krótkotrwałe formy, niknące jak ślady w komorze pęcherzykowej, rozkładające się na egzotyczne i nieprzewidywalne fragmenty.
Lisa Durnau kręci pokrętłem, aż na wyświetlaczu pojawia się „x 1000”. Rozmazane ziarno powiększa się do oszałamiającej czerni i bieli, wściekle migoczącej, setki razy na sekundę buchającej wzorami jak płomieniami. Rozdzielczości bardzo daleko do dobrej, lecz Lisa już wie, co by znalazła, gdyby mogła zejść jeszcze bardziej — prostą kratkę ze zmieniających się czarnych i białych kwadratów.
— Automaty komórkowe — szepcze, zawieszona nad fraktalnymi wirami, kreślącymi wzory, fale i demony, jak odwrotność Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej. Życie według Thomasa Lulla.
Lisa Durnau większość swojego życia spędziła w rozmigotanym, czarno-białym świecie automatów komórkowych. Dziadek Mac — porcja genów pełna szkocko-irlandzkich sprzeczności — pierwszy odkrył przed nią złożoność tkwiącą w z pozoru prostych układach kamieni na planszy do Otella. Kilka fundamentalnych zasad zamiany kolorów, zależnie od ilości sąsiadujących czarnych i białych kamieni i już na jej planszy budziły się i rosły koronkowe, barokowe wzory.
W sieci znalazła całe bestiariusze czarno-białych kształtów, pełzających, pływających, pikujących, rojących się na ekranie w osobliwym naśladownictwie życia. Piętro niżej pastor David G. Durnau w swoim pełnym teologicznych tomów gabinecie konstruował kazania dowodzące, że Ziemia ma osiem tysięcy lat, a kanion Kolorado wyrzeźbiły wody biblijnego potopu.
W ostatniej klasie szkoły średniej, gdy wszystkie koleżanki zostawiły ją dla Abercrombiego, Fitcha i chłopaczków na deskorolkach, zaczęła ukrywać swoją towarzyską nieporadność za ścianami ze lśniących lusterek automatów komórkowych. Jej praca dyplomowa, kojarząca subtelne kształty wygenerowane w komputerze z misternymi skorupkami okrzemków zdumiała nawet nauczyciela matematyki. Dostała się dzięki niemu na wymarzony kierunek. Była więc kujonem. Ale potrafiła szybko biegać.
Na drugim roku biegała już dziesięć kilometrów dziennie i próbowała przebić się przez powierzchniowy blichtr swoich czarno-białych, wirtualnych światów do funkującej linii basowej zasad pod spodem. Proste programy generujące skomplikowane zachowania — esencja hipotezy Wolframa-Friedkina. Nie miała wątpliwości, że wszechświat komunikuje się sam ze sobą, chciała jednak wiedzieć, co w splocie czasoprzestrzeni i energii narzucało kontrapunkt temu dialogowi. Chciała podsłuchać chińszczyznę szeptu Boga. Poszukiwanie oderwało ją od szachownicy Sztucznego Życia w powietrzne przestrzenie, gdzie grasowały smoki — kosmologię, topologię, M-teorię i jej dziedziczkę, teorię M-gwiazdy. Łapała w każdą dłoń po wszechświecie ludzkiej myśli, zderzała je ze sobą i patrzyła, jak iskrzą i płoną.
Życie. Gra w życie.
— Mamy parę teorii — mówi Sam Rainey. Trzydzieści sześć godzin wspomaganego prochami snu później, Lisa Durnau znajduje się na ISS. Ona, Sam i Federalna, Daley, tworzą elegancką, kulturalną koniczynkę w nieważkości, nieświadomie powielając stalowy symbol wskazujący drogę do środka Darnleya 285. — Przypomnij sobie, jak rzuciłaś identyfikator.
— To idealny nośnik rejestrujący — mówi Lisa. — Wszystko, z czym wchodzi w kontakt, digitalizuje na czystą informację. — Jej imię i nazwisko jest teraz jego częścią. Nie do końca wie, jak się z tym czuje. — No właśnie, wszystko zbiera, ale cokolwiek kiedyś wypuścił? Jakiś przekaz albo sygnał?
Wychwytuje jakiś przekaz albo sygnał pomiędzy Samem i Daley. Daley mówi:
— Zaraz o tym powiem, ale najpierw Sam przedstawi krótki rys historyczny.
Sam mówi:
— Powiedziała historyczny, ale on jest archeologiczny. A właściwie nawet taki okres jest za krótki. Perspektywa jest kosmologiczna. Robiliśmy badania izotopowe.
— Wiem to i owo o paleontologii, nauką mi oczu nie zamydlisz.
— Nasza tablica produktów rozpadu U238 datuje go na siedem miliardów lat.
Lisa Durnau jest córką duchownego i nie lubi brać imienia Pana Boga nadaremno, ale teraz wyrywa jej się krótkie, pełne szacunku „Jezus”. Eony Alterre, mijające jak jeden wieczór, dały jej poczucie zamierzchłej przeszłości. Ale rozpad izotopów radioaktywnych sugeruje przeszłość najgłębszą ze wszystkich, otchłań przeszłości i przyszłości. Darnley 285 jest starszy niż Układ Słoneczny. Nagle uświadamia sobie, że jest ledwie strzępem chrząstek i nerwów grzechoczącym w puszce po kawie pośrodku nicości.
— A właściwie to czemu — pyta ostrożnie — chcieliście mi to powiedzieć najpierw?
Daley Suarez-Martin i Sam Rainey popatrują po sobie. Lisa Durnau zdaje sobie sprawę, że to właśnie są ludzie, na których jej państwo będzie musiało polegać podczas pierwszego kontaktu z obcymi. Nie superbohaterowie, nie supernaukowcy, nie supermanagerowie. W ogóle nie super-ktokolwiek. Pospolici naukowcy i urzędnicy państwowi. Posuwający się krok za krokiem, na bieżąco wymyślający rozwiązania. Największe z ludzkich bogactw: zdolność improwizacji.
— Nagrywaliśmy powierzchnię Tabernakulum w zasadzie od pierwszego dnia — mówi Sam Rainey. — Trochę zajęło, nim wpadliśmy, że aby wyizolować układy, trzeba puścić kamerę na piętnaście tysięcy klatek na sekundę. I zleciliśmy analizę tego.
— Żeby spróbowała ustalić reguły tego automatu.
— Chyba nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli powiem, że w tym kraju nie ma mocy przetwarzania, żeby to zrobić.
Ten kraj, myśli Lisa Durnau, orbitując w piątym punkcie Lagrange'a. Załatwiony przez własną Ustawę Hamiltona. Mówi:
— Potrzeba by wysokopoziomowych aeai do rozpoznawania wzorców, co, pewnie z 2,8 albo i lepiej?
— Na świecie jest paru specjalistów od kryptoanalizy i rozpoznawania wzorców — odpowiada Daley Suarez-Martin. — Niestety, nie mieszkają w najstabilniejszym politycznie miejscu.