Выбрать главу

— Więc nie potrzebujecie mnie, żeby znaleźć sobie kamień z Rosetty. To po co wam jestem potrzebna?

— Parę razy otrzymaliśmy niekontrowersyjny, rozpoznawalny wzór.

— Ile razy?

— Trzy, w trzech kolejnych kadrach. Trzeciego lipca tego roku. To jest pierwszy z nich.

Daley podsuwa Lisie dużą, błyszczącą odbitkę formatu dwadzieścia na trzydzieści. W szarym na szarym jest wytrawiona twarz kobiety. Rozdzielczość automatu komórkowego jest wystarczająco duża, by oddać delikatnie zdziwioną minę, lekko rozchylone usta, nawet błysk zębów. Jest młoda, ładna, nieokreślonej rasy; zamrożonym w czasie bielom i czerniom udało się uchwycić znużone zmarszczenie czoła.

— Wiecie, kto to jest?

— Domyślasz się, że ustalenie tego to priorytet numer jeden — mówi Daley. — Przepytaliśmy FBI, CIA, Skarbówkę, bazy Ubezpieczeń Społecznych i paszportowe. Zero wyników.

— Nie musi być Amerykanką — zauważa Lisa Durnau.

Daley wydaje się tym autentycznie zaskoczona. Następną odbitkę podaje jej odwróconą. Lisa przekręca arkusz papieru i instynktownie wyciąga rękę, żeby się czegoś złapać, żeby nie upaść. Tylko, że tutaj wszystko razem spada, cały czas.

Zmienił okulary, przystrzygł brodę do paska krótkiej szczeciny; odrosły mu włosy i stracił mocno na wadze, ale małe szare komóreczki uchwyciły sardoniczną, skrępowaną, mówiącą „zabierzcie ten aparat” minę.

Thomas Lull.

— O rany boskie — sapie.

— Zanim cokolwiek powiesz, zerknij na ten ostatni.

Daley puszcza zdjęcie swobodnie, obramowane przez kosmos.

Ona. To jej twarz, narysowana srebrem, ale wystarczająco wyraźna, by dostrzec dołki na policzkach, kurze łapki wokół oczu, krótszą, bardziej sportową fryzurę, i wyraz twarzy, którego nie może odczytać: otwarte usta, wytrzeszczone oczy, napięte mięśnie. Strach? Lęk? Ekstaza? To niemożliwe, niewiarygodne, to wariactwo. To wariackie wariactwo i w dodatku przedstawia ją. Lisę Leonie Durnau.

— Nie — mówi powoli Lisa. — Wymyśliliście to, to te prochy, co nie? Jestem nadal na wahadłowcu. To w mojej głowie, nie? No, powiedzcie mi.

— Lisa, zapewniam, że nie cierpisz na żadne poprzelotowe halucynacje. Nie pokazuję ci fałszywek ani symulacji. Po co miałabym? Ciągnąć cię tak daleko, a potem pokazywać fałszywe zdjęcia?

Ten uspokajający ton. Ta MBA-owa, federalna gadka. Spokój. Zachowaj spokój. Wszystko jest pod kontrolą. Bądź rozsądna, w obliczu najbardziej nierozsądnej rzeczy we wszechświecie. Trzymając się jedną dłonią paska siatki pokrywającego pikowaną powłokę centralnej piasty stacji ISS, Lisa Durnau rozumie, że to wszystko było łańcuchem jeszcze cięższych i większych nierozsądnych ogniw, od momentu, kiedy ludzie w garniturach pojawili się u niej w gabinecie. Albo i wcześniej; od chwili, gdy jej twarz wyłoniła się z kotłowaniny kratek, bez jej wiedzy, bez jej zgody — kiedy Tabernakulum ją wybrało. Wszystko jest predestynowane przez to coś w kosmosie.

— Nie wiem! — krzyczy. — Nie wiem czemu… on sieje szumem, a potem nagle pokazuje moją twarz. Nie wiem, rozumiecie? Nie prosiłam go, nie chciałam tego, nie mam z tym nic wspólnego, jasne?

— Lisa. — Znów ten kojący ton.

To ona, ale taka, jakiej nigdy dotąd nie widziała. Nigdy nie miała takiej fryzury. Lull też nigdy tak nie wyglądał. Starszy, swobodniejszy, mający więcej poczucia winy. I ta dziewczyna — nigdy jej nie spotkała, ale wie, że to się na pewno stanie. Bo patrzy na migawkę z własnej przyszłości, zrobioną siedem miliardów lat temu.

— Lisa — powtarza po raz trzeci Daley Suarez-Martin. Trzeci raz, jak święty Piotr. Trzeci raz równa się zdradzie. — Powiem ci, co chcemy, żebyś zrobiła.

Lisa Durnau bierze głęboki oddech.

— Wiem, co to będzie — odpowiada. — Znajdę go. Bo nic innego nie potrafię, prawda?

* * *

Ziemia trzyma statek o lekkim kadłubie w mocnym uścisku. Mijają trzy minuty — Lisa liczyła sekundy — odkąd ostatni raz odpalały silniczki manewrowe. Aeai już się zdecydowała, teraz wszystko zależy od prędkości i ciążenia. Lisa, zwrócona plecami w dół, krzyczy na krawędzi atmosfery, zamknięta w skorupce, która wciąż kojarzy jej się z odbajerzonym wyciskaczem do cytrusów, tylko że teraz, przy temperaturze kadłuba dochodzącej do trzech tysięcy, to skojarzenie nie jest już tak zabawne, jak na Canaveral. Jedna cyferka w tę czy w tamtą i rzadkie powietrze zmienia się w lity mur, od którego rykoszetujesz prosto w kosmos i nie ma kto cię złapać, zanim wyczerpie się klima, albo zmieniasz się w ognistą kulę i kończysz jako szczypta przyprawionych węglową sadzą tytanowych jonów.

Kiedy jeszcze była nastolatką, w nocy, sama w pokoju w internacie, pośród hałaśliwych rur, wywołała u siebie najsilniejszy stan lękowy w życiu, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy umrze. Zacinający się oddech. Coraz silniejsza panika, gdy serce walczy o krew. Podchodząca ze wszystkich stron czerń. Świadomość tego, co się dzieje, świadomość, że niczego nie można powstrzymać i że po tej ostatniej, nic niewartej, nędznej chwili przytomności, nie będzie już nic. I to właśnie stanie się z Lisą Durnau. Żadnej ucieczki. Żadnego wyjścia. Wyrok śmierci jest nieodwołalny. Obudziła się z żołądkiem skutym lodem, sercem zdławionym od pewności. Dźgnęła palcem wyłącznik światła i próbowała myśleć coś pozytywnego, jasnego, coś o facetach, o bieganiu, jaki wybierze sobie temat pracy semestralnej i gdzie pójdzie z koleżankami w piątek na lunch, lecz wyobraźnia uporczywie wracała do tego okropnego, przewspaniałego lęku, jak kot, co rzyga i rzyga.

Podczas wejścia w atmosferę jest podobnie. Próbuje myśleć pozytywnie, jasno, ale ma do wyboru tylko złe rzeczy, a najgorsze z nich jest na wyciągnięcie ręki, za wyściełaną, siatkową ścianą, podgrzewa ją do temperatury krematorium. Przepala się przez prochy uspokajające. Przepala wszystko. Jesteś kobietą, która spadła na ziemię.

— Spokojnie, nic takiego, drobna asymetria powłoki plazmowej. — Sam Rainey leży przypięty do leżanki przeciążeniowej numer dwa. Jest weteranem, latał na górę i w dół kilkanaście razy, Lisa wyczuwa jednak ściemę.

Rozprostowuje palce zaciśnięte na podłokietniku, dotyka serca w geście chwilowej pociechy. W kieszeni na piersi czuje ten płaski, kwadratowy przedmiot z wypisanym jej nazwiskiem.

Kiedy znajdzie Thomasa Lulla, ma mu pokazać zawartość tej kieszeni — kość pamięci zawierającą wszystkie fakty i spekulacje dotyczące Tabernakulum. Ma tylko przekonać go, żeby przyłączył się do projektu badawczego. Swego czasu był najbardziej znanym, eklektycznym, wizjonerskim i wpływowym uczonym-myślicielem. Z jego zdaniem liczyły się i rządy, i gospodarze talk-shows. Jeśli ktokolwiek może mieć wizję, sen, wyobrażenie, czym jest Tabernakulum, jeśli ktokolwiek może rozszyfrować jego przekaz, to właśnie Thomas Lull.

Ta kość jest jednocześnie guru. Ma specjalną moc — umie analizować obraz z dowolnych kamer, publicznych, czy prywatnych systemów bezpieczeństwa, pod kątem znajomych twarzy. Sprzęt jest tak cenny, że po godzinie z dala od zapachu ciała Lisy Durnau rozłoży się na maź proteinowych obwodów. Instrukcja mówi, że trzeba uważać z prysznicami, pływaniem i trzymać go przy sobie podczas snu. Jej jedyny trop to niepotwierdzony fakt zaobserwowania Thomasa Lulla trzy i pół roku temu w Kerali w południowych Indiach. Objawienie Tabernakulum wisi na jednej, niepotwierdzonej plotce zasłyszanej od studenta-turysty. Ambasady i konsulaty postawiono w stan „Udzielić wszelkiej pomocy”. Przydzielono jej kartę na wydatki — nie ma limitu, ale Daley Suarez-Martin, która już zawsze, na Ziemi, czy na orbicie, będzie jej opiekunem, chciałaby dostać jakieś rozliczenie wydatków.