Выбрать главу

Mały, popychany światłem stateczek twardo uderza w atmosferę, pięść grawitacji wciska Lisę głęboko w żelową leżankę, wszystko zaczyna się trząść, grzechotać i kiwać. Boi się bardziej niż kiedykolwiek i zupełnie, najzupełniej nie ma się czego złapać. Wyciąga rękę. Sam Rainey chwyta ją. Jego łapa w rękawicy jest wielka, ma kształt rodem z kreskówki i jest jedynym punkcikiem stabilności w rozpadającym się, rozdygotanym świecie.

— Kiedyś! — krzyczy Sam, trzęsącym się głosem. — Kiedyś! Jak wylądujemy! Może! Byśmy! Poszli! Na piwo! Czy coś!

— No pewnie! I w ogóle! — pojękuje Lisa Durnau, spadając na centrum Kennedy'ego i ciągnąc za sobą przez prerie Kansas długi, przepiękny warkocz plazmy.

ROZDZIAŁ 18

LULL

Po czym Thomas Lull poznał, że jest antyamerykański: nie cierpi samochodów, za to uwielbia pociągi, indyjskie pociągi, olbrzymie, jakby naraz przeprowadzał się cały naród. Napawa się przyjemną sprzecznością, że są hierarchiczne i demokratyczne zarazem, tworzą tymczasową wspólnotę z ludzi skupionych na czas podróży i wtedy istotną, ale rozpraszającą się jak poranna mgiełka, z chwilą przyjazdu do stacji docelowej. Każda podróż to pielgrzymka, a Indie to państwo pielgrzymów. Rzeki, wielkie arterie szos, pociągi — świętości dla licznych narodów Indii. Od tysięcy lat przepływali po tym ogromnym romboidalnym lądzie. Wszystko płynie rzeką, spotyka się na krótko, podróżuje razem, potem się rozpierzcha.

Zachodnia myśl buntuje się przeciw temu. Zachodnia filozofia myśli kategoriami samochodu. Swoboda ruchu. Samodzielne sterowanie. Indywidualny wybór, środek wyrazu, seks na tylnym siedzeniu. Wielkie samochodowe społeczeństwo. W całej literaturze i muzyce pociągi służyły za narzędzia losu, ślepo i nieodwołalnie wiozące indywidualności na śmierć. Pociągi podjeżdżały przez podwójną bramę Auschwitz, prosto pod szopy z prysznicami. Indie nie tak rozumieją pociągi. Nie chodzi o to, gdzie cię wiezie niewidoczna lokomotywa — liczy się to, co zobaczysz z okna, co powiesz swoim współpasażerom, wszyscy bowiem podróżujecie razem.

Śmierć to gigantyczny, zatłoczony dworzec, pełen ledwo słyszalnych zapowiedzi dalszych połączeń, nowych linii, nowych podróży. Stacja przesiadkowa.

Pociąg z Thiruvananthapuram przeciska się przez plątaninę torów na wielki dworzec. Smukłe śatabdi wiją się po zwrotnicach ku liniom przelotowym. Długie podmiejskie pociągi wloką się z wyciem, drzwi i stopnie obwieszone gronami pasażerów, zatłoczone dachy, ręce powystawiane przez okna, więźniowie przyziemności. Mumbai. Zawsze napawał Lulla odrazą. Na tym niegdysiejszym archipelagu siedmiu aromatycznych wysp mieszka dwadzieścia milionów ludzi i właśnie zaczyna się wieczorny szczyt. Centrum Mumbaju to największy budynek na świecie — centra handlowe i osiedla mieszkalne, biura i miejsca rozrywki stopione w jednego, wielorękiego, wielogłowego demona. W jego sercu gnieździ się dworzec Chattrapati Shivaji, kamień żółciowy wiktoriańskiego przepychu i arogancji, teraz całkowicie przykryty kopułą centrów handlowych i biurowców, jak ropucha uwięziona w wapieniu. Chattrapati Shivaji ani przez chwilę nie stoi nieruchomo i cicho. To miasto w mieście. Są kasty, które się przechwalają, że występują tylko tutaj; są rodziny, które wychowały pokolenia pomiędzy peronami, torami i filarami z czerwonej cegły, nigdy niewidzącymi światła dziennego. Stopy pięciu milionów pielgrzymów codziennie depczą po marmurze z czasów Radźu. Są doglądani przez całe miasta bagażowych, handlarzy, kanciarzy, sprzedawców ubezpieczeń i odczytywaczy horoskopów.

Lull i Aj wysiadają na peron pomiędzy rodzinami i bagażem. Zgiełk jest jak napad. Zapowiedzi pociągów to nieczytelne porykiwania z głośników. Bagażowi zbiegają się do białych twarzy — po ich torby wyciąga się dwadzieścia dłoni. Chudy facet w czerwonej kamizelce Maratha Rail z postawionym kołnierzem unosi torbę Aj. Jej ręka, szybka jak nóż, unosi się i zatrzymuje go. Aj przekrzywia głowę, patrzy mu w oczy.

— Nazywasz się Dheeraj Tendulkar i siedziałeś za kradzież.

Nibybagażowy odskakuje jak ukąszony.

— Sami sobie poniesiemy. — Thomas Lull bierze Aj za łokieć, prowadzi ją jak pannę młodą przez ciżbę twarzy i zapachów. W tłumie jej wzrok przeskakuje od twarzy do twarzy.

— Nazwiska. Tyle nazwisk, za dużo, żeby je odczytać.

— Dalej nie rozumiem, jak to jest z tymi bogami — mówi on.

Czerwone kamizelki otaczają fałszywego bagażowego. Podniesione głosy, krzyk.

Śatabdi do Varanasi odjeżdża za godzinę. Thomas Lull znajduje azyl w kawiarni z globalnej sieci. Płaci zachodnią cenę za dwa kartonowe wiaderka z drewnianym mieszadełkiem. Coś ściska go w piersi, somatyczna reakcja astmatyka na to klaustrofobiczne, bezlitosne miasto w mieście. Przez nos. Oddychaj przez nos. Usta do gadania.

— Strasznie podła kawa, nie wydaje ci się? — pyta Aj.

Thomas Lull wypija ją i nie odzywa się słowem, obserwuje przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi, strugę ludzi pędzących w pielgrzymce. A pośród nich człowiek kierujący się w ostatnie miejsce, w które powinien iść człowiek w jego wieku i o jego poglądach — w stronę brudnej wojenki o wodę. Ale wabi go tajemnica; to szaleństwo i lekkomyślne uczynki w czasach, gdy spodziewasz się już tylko szumiącego w szpiku kostnym uniwersalnego mikrofalowego tła.

— Aj, pokaż mi jeszcze raz to zdjęcie. Muszę ci coś powiedzieć.

Ale jej tu nie ma. Przenika przez tłum jak duch. Ludzie rozstępują się przed nią i gapią. Thomas Lull ciska pieniądze na stół, nurkuje za nią, opędzając się od łapiących za torby bagażowych.

— Aj! Nasz pociąg stoi tam!

Idzie dalej, nie słysząc. Jest Madonną Dworca Chattrapati Shivaji. Pod wyświetlaczem z pociągami na dhuri siedzi rodzina, popija herbatę z termosów: matka, ojciec, babka, dwie wczesnonastoletnie córki. Aj podchodzi do nich, niespieszna, niepowstrzymana. Jedno za drugim unoszą wzrok, czując, że zwraca się na nich uwaga całego dworca. Aj staje. Thomas Lull staje. Stają drepcący za nim bagażowi. Thomas Lull czuje na jakimś kwantowym poziomie, że zatrzymują się też wszystkie pociągi, bagażówki i lokomotywy manewrowe, zamiera każdy pasażer, maszynista i strażnik, każdy sygnał, znak i tablica zawisa między jednym stanem a drugim. Aj kuca obok przerażonej rodziny.

— Muszę wam coś powiedzieć: jedziecie do Ahmedabadu, ale on po was nie wyjdzie. Ma kłopoty, został aresztowany. Poważna sprawa, kradzież motoru. Trzymają go na komisariacie w dzielnicy Surendragar, numer GBZ16652. Będzie mu potrzebny prawnik. Jedna z najlepszych firm od prawa kryminalnego w Ahmedabadzie to Azad and Sons. Macie szybszy pociąg, za pięć minut z dziewiętnastego peronu. Tylko trzeba się przesiąść w Surat. Jeśli się pośpieszycie, jeszcze go złapiecie. Lećcie!

Lull chwyta ją za ramię. Aj odwraca się; widzi w jej oczach emocje, które budzą lęk, ale tę chwilę już przełamał. Zdenerwowana rodzina różnie reaguje na strach: ojciec chęcią walki, matka chęcią ucieczki, babka unosi dłonie w modlitwie, córki usiłują pozbierać sprzęty od herbaty. Po dhuri rozprzestrzenia się gorąca, mokra plama rozlanego ćaju.

— Prawdę mówi! — woła Thomas Lull, odciągając Aj. Teraz nie stawia oporu, ołowiana, jak dziewczyny, które odprowadzał z imprez na plaży, potykające się po piasku, te w złej podróży. — Ona zawsze mówi prawdę. Jak mówi „lećcie”, to lećcie.

Dworzec Chattrapati Shivaji wypuszcza powietrze i wraca do swojego półgłośnego krzyku.

— Co ci, kurwa, strzeliło do głowy? — mówi Lull, pospiesznie holując ją na peron piąty, gdzie już zapowiadano odjazd śatabdi Mumbai-Varanasi Raj, długiej, krzywej, zielono-srebrnej szabli lśniącej w dworcowych reflektorach. — Co im powiedziałaś? Mogłabyś ich namówić do czegokolwiek, co tylko byś zechciała.