Выбрать главу

W pełnej rozdzielczości lighthoeka Kali wygląda niesamowicie — opasana odciętymi rękami, krzywe szable uniesione, wysunięty język i wybałuszone oczy. Wznosi się nad powoli osiadającą chmurą dymu z chili, a wokół niej jedna po drugiej gasną konstelacje danych. Tak pewnie wygląda śmierć, myśli pan Nandha. Delikatna niebieska poświata przepływu informacji migoce i gaśnie punkt za punktem. Impulsy nerwowe zawodzą jedne po drugich, bodźce zmysłowe słabną, świadomość się rozpada.

Spłoszona milknącymi wokół maszynami Sen przybliża się do pana Nandhy. Działają tu siły i istoty, których nie rozumie. Kiedy przez pełną minutę już nic się nie rusza ani nie gaśnie, Sen pyta:

— Myślisz, że wszystkie zdechły?

Pan Nandha sprawdza raport od Kali.

— Usunąłem dwieście podejrzanych plików i programów. Jeśli choć jeden procent z tego to kopie aeai… — Ale jego zmysły drażni coś więcej niż tylko chili w gardle.

— Czemu one to robią? Czemu znienacka dostają wścieklizny? — pyta Sen.

— Zawsze odkrywałem, że u źródeł problemu z komputerem leży ludzka ułomność — mówi pan Nandha, obracając się powoli, próbując ustalić, co wzbudziło jego podejrzenie. — Podejrzewam, że nasz przyjaciel kupował od sundarbanów nielegalne, hybrydowe aeai. Z mojego doświadczenia wynika, że z przechowalni danych nigdy nie wyszło nic dobrego.

Sen ma kolejne pytanie, ale pan Nandha ucisza ją gestem. Słyszy ruch, bardzo daleki, bardzo słabiutki. Kali pozostawiła z fabrycznego softu akurat tyle, żeby Śiwa mógł się podłączyć do systemów monitoringu. W kamerach nie ma nic, tak jak się spodziewał, ale w rozmytym świecie podczerwieni coś się porusza. Zadziera głowę, spoglądając na galeryjkę suwnicy na końcu hali.

— Widzę cię — mówi, kiwając na Sen. Ta wchodzi na galerię z jednego końca. Pan Nandha wybiera drugi. To coś jest gdzieś u góry, na suficie. Idą ku sobie.

— W którymś momencie się rzuci — ostrzega Nandha.

— Co się rzuci? — szepcze Sen, ściskając swoją potężną broń.

— Podejrzewam, że skopiowała się do robota i próbuje tym sposobem uciec. Spodziewaj się czegoś małego i szybkiego.

Pan Nandha słyszy to teraz między metalicznymi odgłosami ludzkich kroków, coś drapiącego o dach, próbującego wybić sobie dziurę i uciec. Pan Nandha unosi rękę, pokazując dźemadar Sen, by szła ostrożnie. Ma przeczucie, że jest dokładnie pod tym czymś. Wpatruje się we wronie gniazdo kabli i rurek. Nagle dźga go kamera-oko na słupku. Pan Nandha odskakuje. Sen unosi broń; zanim zdąży pomyśleć, wypuszcza serię w sufit. Coś spada tak blisko pana Nandhy, że prawie go uderza, coś składającego się z samych nóg, rozedrganych, rozbieganych. To robot inspekcyjny, mała, wspinająca się maszynka podobna do czepiaka. Pojedynczych firm z reguły na nie nie stać, ale firmy developerskie kupują po jednym i obsługują nim cały kwartał hal. To coś będzie miało dostęp do wszystkich budynków w tej strefie przemysłowej. Maszyna staje dęba, pędzi ku niemu, potem zawraca i leci bezładnym zygzakiem ku Sen. Wie tylko, że chce istnieć, a te stworzenia chcą ją zabić. Spanikowana nagłą serią, Sen zapomina wszelkie wojskowe instynkty, gdy to coś pędzi ku niej w podskokach. Gmera przy swoim karabinku szturmowym. Pan Nandha ze spokojem, klarownie uświadamia sobie, że jej panika go zabije.

— Nie! — krzyczy i wyciąga pistolet.

Indra namierza cel, celuje, strzela. Impuls na chwilę przeciąża nawet jego hoeka. Świat znika oślepiony wybuchem. Robot zamiera, dostaje konwulsji, spada w snopie żółtych iskier. Nogi mu drgają, wysuwają się słupki z oczami. Z otworów wentylacyjnych unoszą się strużki dymu. Pana Nandhy to nie zadowala. Stoi nad martwą aeai, potem klęka i podpina skrzynkę z awatarami do złącza serwisowego. Ganeśa podłącza się do systemu operacyjnego. Kali stoi w pogotowiu z szablami w górze.

Nie żyje. Została ekskomunikowana. Pan Nandha wstaje i otrzepuje się. Chowa broń. Niechlujnie to wyszło. Niezadowalająco. Pozostały pytania. Wiele znajdzie odpowiedź, kiedy Banda z Piętnastego rozpruje serwer, ale Gliną Kryszny nie zostaje się bez intuicji, a ta podpowiada panu Nandzie, że owa plątanina metalu i plastiku jest wstępem do nowej i długiej historii. Opowie tę historię, rozwikła jej zawiłości, rozszyfruje postacie i zdarzenia, zamykając całość właściwym zakończeniem, ale w tej chwili jego najbardziej palącym problemem jest pozbycie się z garnituru smrodu spalonej pasty-tikki.

ROZDZIAŁ 3

SHAHEEN BADOOR KHAN

Shaheen Badoor Khan patrzy z góry na antarktyczny lód. Z dwóch tysięcy metrów to bardziej obiekt geograficzny niż lód, biała wyspa, jak zbiegła Sri Lanka. Oceaniczne holowniki wypożyczone z Zatoki są największe, najmocniejsze i najnowsze, przypominają jednak pająki mocujące się z wielkim cyrkowym namiotem, szarpiące za jedwabne nitki odciągów. Teraz już tylko pilnują: górę trzyma Południowo-wschodni Prąd Monsunowy i całe zamieszanie płynie sobie na północno-północny-wschód z prędkością pięciu mil morskich na dzień. Tu, w głębi oceanu, pięćset kilometrów na południe od delty, gdzie punktami odniesienia mogą być tylko lód, niebo i ciemnobłękitna, głęboka woda, nic nie zdradza tego ruchu. Ile czasu i jak mocno będą musiały potem ciągnąć, żeby ją zatrzymać? — zastanawia się Shaheen Badoor Khan. Wyobraża sobie górę wbitą głęboko w wyspę Gangasagar u ujścia świętej rzeki, potężne lodowe klify wystające spomiędzy namorzynów.

Tilt-jet państwa Bengal, wiozący ładunek bengalskich polityków i ich dyplomatycznych gości od sąsiada i odwiecznego rywala, państwa Bharat, chybocze się w chłodnym mikroklimacie, odwijającym się spiralą z ogromnej kry. Shaheen Badoor Khan zauważa, że jej powierzchnia jest pobrużdżona jarami i rozpadlinami. Połyskuje bystro spływająca woda; topniejący lód wyżłobił w ścianach głębokie kaniony, z lodowych klifów wytryskują łukami malownicze wodospady.

— Nieustannie się przesuwa — mówi energiczny klimatolog-Bengalczyk siedzący po drugiej stronie przejścia. — Traci masę i zmienia się środek ciężkości. Musimy utrzymywać ją w równowadze, nagły przechył blisko lądu mógłby skończyć się katastrofą.

— Nie potrzebujecie w delcie kolejnego przypływu — potakuje Shaheen Badoor Khan.

— O ile w ogóle ona tam dopłynie — mówi Minister ds. Wody i Energii Bharatu, wskazując brodą górę. — Przy takiej szybkości topnienia…

— Panie ministrze… — mówi szybko Shaheen Badoor Khan, ale nadworny klimatolog nie przepuszcza okazji do zabłyśnięcia.

— Wszystko jest obliczone co do grama. Spokojnie mieścimy się w parametrach zmiany mikroklimatu.

Błyska przy tym kosztownie wypielęgnowanymi zębami, pokazując dokładność zbliżeniem kciuka i palca wskazującego. Bezbłędnie. Shaheen Badoor Khan wstydzi się niezmiernie, gdy któryś z jego ministrów otwiera usta i publicznie demonstruje swą ignorancję, zwłaszcza wobec ugładzonych Bengalczyków. Dawno pojął, że do polityki nie potrzeba szczególnego talentu, zdolności ani inteligencji. Po to ma się doradców. Umiejętność polityka polega na wysłuchaniu ich rad i przedstawieniu ich tak, by wyglądało na to, że wymyślił to wszystko sam. Shaheen Badoor Khan denerwuje się, że ktoś mógłby pomyśleć, że niewłaściwie pouczył swoją grupkę.

— Poleć z nimi, Shah — poprosiła premier Sajida Rana. — Nie pozwól Srinavasowi wyjść na idiotę.